Rowerem i bez roweru

wtorek, 29 listopada 2011

Wąwóz Samaria - sierpień 2011



Chcąc ratować tegoroczne wakacje, w ostatniej chwili wybraliśmy się na tydzień na Kretę. Byliśmy trochę zniesmaczeni własnym lenistwem. Urlop w hotelu, bez roweru, bez szukania najtańszych noclegów i bez troszczenia się o pożywienie wydawał się nam symptomem nadciągającej starości, a przynajmniej „kryzysu wieku średniego”. Chcąc zmazać to przykre wrażenie, zaczęliśmy planować wycieczki do kreteńskich atrakcji.
Mieszkaliśmy w okolicach Heraklionu, więc Knossos, Malię, samą stolicę oraz nadmorskie kurorty odwiedzaliśmy, korzystając z komunikacji publicznej i własnych nóg, co dawało okazję do bardzo ciekawych spostrzeżeń. Nie był to jakiś specjalny wyczyn, chociaż, gdy opowiadaliśmy o naszych wycieczkach innym wczasowiczom, patrzyli na nas z mieszaniną zdziwienia i obawy o nasze zdrowie psychiczne. Słuchając w zamian historii o tzw. „wycieczkach fakultatywnych”, przekonaliśmy się, że podróżując sami, odwiedzamy więcej interesujących miejsc, zyskujemy niezapomniane wrażenia i oszczędzamy pieniądze.
Zachęceni przez znajomych, rozważaliśmy wyprawę do Wąwozu Samaria – najdłuższego suchego wąwozu Europy. Położenie wąwozu w południowo- zachodniej części wyspy (my byliśmy w północno-wschodniej) uniemożliwiało nam jednak samodzielne dotarcie tam i powrót w ciągu jednego dnia, dlatego chcąc nie chcąc, wybraliśmy wycieczkę zorganizowaną. Autokar zabrał nas spod hotelu o 5:20 i zaczęło się kilkugodzinne zbieranie wycieczkowiczów. Kluczenie po uliczkach nadmorskich kurortów mogło przyprawić o mdłości i było chyba bardziej męczące niż przejście 16-kilometrowego szlaku wzdłuż wąwozu. Pilotka starała się uprzyjemnić nam podróż, opowiadając o kreteńskiej przyrodzie, nie powiedziała jednak niczego, czego wcześniej nie przeczytalibyśmy w przewodniku.
W końcu zaczęliśmy się zbliżać do Gór Białych (Lefka Ori), które swoją nazwę zawdzięczają faktowi, iż z oddali wydają się jaśniejsze, niż pozostałe pasma górskie na Krecie. Z przerażeniem obserwowaliśmy jak nasz kierowca beztrosko manewruje po wąskich i krętych drogach ciągnących się tuż nad przepaściami, rozmawiając jednocześnie przez telefon. Oj, żeby i jego i nas nie zżarła rutyna – myśleliśmy.
Około 11 szczęśliwie dotarliśmy na płaskowyż Omalos, gdzie zaczyna się szlak. Rozdano nam bilety wstępu, które składają się z 2 części – pierwsza sprawdzana jest przy wejściu, druga przy wyjściu (w ten sposób strażnicy kontrolują, czy nikt nie pozostał na szlaku) – i jako jedni z ostatnich (godzina wejścia jest ograniczona tak, by wszyscy turyści zdążyli na prom po drugiej stronie) weszliśmy do wąwozu.
Straszono nas, że to nie jest wycieczka dla początkujących lub osłabionych turystów, że trzeba mieć dobre buty trzymające kostkę, nakrycie głowy i zapas wody, a co najważniejsze – że już jacyś Polacy tam zginęli. Postanowiliśmy podejść do sprawy rozsądnie – początkujący nie jesteśmy, nie będziemy ciągnąć do Grecji górskich butów (sportowe sandały powinny wystarczyć), kapelusze i woda są oczywiste, a nasi znajomi nie zginęli, choć pasjonatami turystyki górskiej nie są. Zasadniczo dobrze oceniliśmy sytuację. Wody wzięliśmy nawet za dużo, bo można ją uzupełniać po drodze, a ta z wodopoju jest dużo smaczniejsza niż kupiona w sklepie. Następnym razem wzięłabym jednak moje La Sportivy – może uniknęłabym tego okropnego bólu kolana.
Szlak turystyczny przez Wąwóz Samaria rozpoczyna się na 1227 m n.p.m., w miejscu zwanym Ksiloskalo (drewniane schody). Stąd wąską ścieżką umocnioną drewnianymi belkami schodzi się do poziomu ok. 600 m n.p.m. Po drodze mija się strażnicę Agios Nikolaos (św. Mikołaja), gdzie szlak się rozszerza i prowadzi wzdłuż koryta rzeki Tarras do opuszczonej już (choć zamieszkałej jeszcze w latach 60-tych XX-ego wieku) wioski Samaria, gdzie znajduje się cerkiew z zachowanymi XIV-wiecznymi freskami. Właśnie od kościoła Ossia Maria (Błogosławionej Marii), zbudowanego pod panowaniem Wenecjan, a później przejętego przez prawosławnych, pochodzi nazwa wioski i całego wąwozu. Poniżej wioski szlak przecina koryto górskiego strumienia, a ściany wąwozu zbliżają się do siebie coraz bardziej. W najwęższym miejscu wąwozu, zwanym Sideroportes (Stalowe Wrota), odległość między nimi wynosi zaledwie 3,5 m. Później wąwóz zmienia się w rozległą dolinę, prowadzącą do miejscowości Ajia Rumeli.
Przejście szlaku zajęło nam nieco ponad 5,5 godziny. Czytając w przewodniku, że czas przejścia wynosi ok. 6 godzin, liczyliśmy, że chodzi o przejście z zapasem na odpoczynek i podziwianie widoków. Tymczasem, zatrzymywaliśmy się tylko po to, by napić się wody lub naprędce pstryknąć jakieś zdjęcie – widoki podziwialiśmy dopiero w domu.
W Ajia Rumeli mieliśmy ponownie spotkać się z naszą pilotką, by otrzymać bilety na prom odpływający wg rozkładu o 17:30. Miejscem spotkania była tawerna Kri-kri nazwana tak na cześć zamieszkujących wąwóz kozic. Mimo ogólnej zasady, że w tawernach jest smacznie i niedrogo, w tej było tak drogo i niesmacznie, że zaczęliśmy podejrzewać jakiś układ między właścicielem a biurem podróży. Zmęczony turysta zje jednak wszystko, a potem jeszcze podziękuje i zapłaci.
Zgodnie z greckim „siga, siga…” (powoli, powoli), prom, który stanowi jedyną możliwość wydostania się z Ajia Rumeli, był opóźniony. Po podróżach komunikacją publiczną specjalnie się temu nie dziwiliśmy i wykorzystaliśmy czas oczekiwania na ochłodzenie bolących nóg w Morzu Libijskim. Podróż promem na wschód, do Chora Sfakion trwa około godziny. Płynąc, można podziwiać skaliste wybrzeże z przylepionymi do niego maleńkimi osadami, do których nie ma innego dostępu jak z morza. Pewnie byłoby przyjemnie zaszyć się tu na kilka dni, jednak w Chora Sfakion już czekał na nas autobus, który miał nas zabrać w kolejną tego dnia, mrożącą krew w żyłach podróż przez góry. Do hotelu wróciliśmy grubo po 23:00, mogliśmy jednak powiedzieć: „Samaria zdobyta.”

wtorek, 4 października 2011

Krzemianka



Okolice Białegostoku kryją mnóstwo przyrodniczych perełek. Bezpośrednie sąsiedztwo Puszczy Knyszyńskiej powoduje, że nawet na niedzielny spacer można się wybrać w miejsce niezwykłe. Dla mnie, takim miejscem jest rezerwat Krzemianka – bagno zasilane przez strumień o tej samej nazwie. Niektórzy twierdzą, że Krzemianka została zdetronizowana przez rozlewiska rzeki Hatka i inne, mniej dostępne dla turystów bagna Puszczy Knyszyńskiej, ja jednak lubię tam wracać i obserwować zmieniającą się przyrodę.
Piszę o niedzielnym spacerze, bo właśnie leniwe popołudnie wydaje się najlepszą porą na odwiedzenie rezerwatu. Wielu woli ruszyć na tutejsze kładki rowerem, ja jednak nigdy się na to nie odważyłam. Boję się zarówno drogi do Augustowa, jak i śliskich przy każdej pogodzie drewnianych pomostów. Poza tym, czy zawsze musi być wyczyn? Spacer na świeżym powietrzu też jest zdrowy.
Do serca rezerwatu można dostać się z szosy na Augustów, zbaczając z szosy w lewo przy słabo widocznej tablicy informacyjnej. Stąd nieznakowana ścieżka prowadzi w głąb lasu, by po ok. 100 metrach skręcić w prawo. Około 300 metrów od szosy rozpoczyna się szeroki, drewniany pomost o długości 1600 metrów. Krąży przez podmokły teren, dwukrotnie przecinając strumyk, a po ponad kilometrze dociera do rozlewiska rzeczki powstałego z dużym udziałem bobrzych siekaczy.
Krzemianka prezentuje się różnie, zależnie od pory roku i stanu ciągle remontowanej kładki. Zmieniają się kolory, odgłosy, zapachy i bezpieczeństwo spaceru. Niezmienna pozostaje tylko niezwykłość tego miejsca, które pozwala na chwilę zapomnieć o rzeczywistości i przenieść się w krainę baśni.

poniedziałek, 12 września 2011

Gołdap-Botkuny-Kiepojcie-Stanczyki



Przez kilka ostatnich lat odwiedzaliśmy Gołdap dwa razy w roku. Mieliśmy tam przyjaciół, więc nasze wycieczki miały przede wszystkim charakter towarzyski. Ile godzin można jednak spędzić przy kawie, herbacie lub nawet najlepszym winie? Ktoś odpowie – mnóstwo, ale my, mimo ogromnej sympatii dla gospodarzy, mieliśmy dość siedzenia i pragnęliśmy poznać w końcu uroki Puszczy Rominckiej. Ostatecznie, zimą otwieraliśmy w Gołdapi sezon narciarski, a latem włóczyliśmy się po lesie i odkrywaliśmy tamtejsze dziwy: poniemieckie bunkry, czy piramidę w Rapie.
Najciekawszą wycieczką był jednak rowerowy wypad szlakiem „akweduktów Puszczy Rominckiej”, czyli wiaduktów nieczynnej linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy.
Wiadukty były fragmentem budowanej w latach 1917-18 magistrali z Chojnic przez Czersk, Kwidzyn, Morąg, Lidzbark Warmiński, Kętrzyn, Węgorzewo, Gołdap, Kalwarię do Olity (na Wilno). Na trasie Botkuny - Pobłędzie cześć obiektów była już do wybuchu I wojny światowej gotowa, postanowiono więc dobudować bliźniacze obiekty dla drugiego toru oraz wiadukty dla dróg kołowych.
Według rozkładu jazdy z 1938r. na linii Gołdap - Żytkiejmy kursowały trzy pary pociągów osobowych. W soboty i niedziele uruchamiano dodatkową parę. Weekendowy pociąg kursował tą linią do 1943r. i przywoził w tą okolicę turystów, grzybiarzy i wędkarzy. W 1945 r. wycofująca się Armia Czerwona rozebrała tory i w ten sposób linia kolejowa przestała funkcjonować.
„Aaa, Stańczyki!” – pomyślą wszyscy i będą mieli rację, bo podróż zakończyliśmy właśnie na najwyższych mostach starej linii. Wyruszyliśmy jednak z Gołdapi, a pierwszy przystanek zrobiliśmy już po ok. 5 km w okolicy wsi Botkuny.
Żeby dojechać do podwójnych mostów nad rzeką Jarka, trzeba zaraz za Gołdapią zboczyć w las i trzymać się starego nasypu kolejowego. Jadąc górą nasypu, wyjeżdża się wprost na jeden z mostów. Warto bacznie rozglądać się po okolicy, bo skryte między drzewami wiadukty łatwo przeoczyć. Cały swój urok pokazują dopiero po zejściu z nasypu w dolinę rzeki. Mosty w Botkunach nie są tak majestatyczne jak te w Stańczykach. Rzadko odwiedzane, zatopione w soczystej zieleni konstrukcje mają w sobie jednak coś, czego brakuje ich rozdeptanym przez setki turystów odpowiednikom. Warto zatrzymać się przy nich przez chwilę, by w ciszy pooddychać puszczańskim powietrzem. Zwłaszcza że potem czeka nas najdłuższy etap rowerowej wycieczki.
Z żalem musimy opuścić leśne dukty i wrócić na asfalt. W Jurkiszkach wyjeżdżamy na szosę i przez Galwiecie, Pluszkiejmy i Dubeninki pedałujemy w stronę Kiepojć. Jak to zwykle bywa na północno-wschodnich rubieżach, ok. 20-kilometrowa trasa jest bardzo urozmaicona. Wytrwale pokonujemy jednak kręte mazurskie drogi z ostrymi zjazdami i podjazdami, wiemy bowiem, że już wkrótce nasze oczy czeka prawdziwa uczta.
W okolicy wsi Kiepojcie, zjeżdżamy z asfaltu i polnymi drogami ruszamy na poszukiwanie kolejnych wiaduktów. Droga wznosi się coraz wyżej i wkrótce jesteśmy już na starym nasypie kolejowym. Zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy okolicę. W oddali majaczą już znajomo wyglądające łuki mostów.
Kiepojcie mogą się pochwalić największym zagęszczeniem „akweduktów” na całej trasie Gołdap-Żytkiejmy. Na przestrzeni kilkuset metrów można tu obejrzeć zarówno wiadukt, jak i parę bliźniaczych mostów kolejowych nad rzeką Bludzią. Północne przęsła wykonane są z cegły i betonu, południowy most jest niedokończony – brakuje prowadzących do niego nasypów.
Zatrzymujemy się tu na dłużej. Jest pusto i cicho, a stare konstrukcje mają w sobie coś niesamowitego. Wygłupiamy się trochę, a potem robimy piknik nad rzeką. Jest jeszcze piękniej niż w Botkunach, sądzimy więc, że Stańczyki będą prawdziwym „finis coronat opus”
Zostaje nam do przebycia niewielki ok. 4-kilometrowy odcinek. Zbliżając się do mostów, podziwiamy ich majestatyczne sylwetki, jednak na miejscu czeka nas rozczarowanie. Stańczyki to najbardziej znany, a więc i najczęściej odwiedzany fragment zabytkowej linii kolejowej. Tym razem również jest tu sporo turystów, co nie pozwala na spokojne kontemplowanie widoków. Dodatkowo, jeden z mostów został odnowiony – położono na nim polbruk, postawiono balustrady i zamontowano staroświeckie latarenki. Może to i ładne, ale przecież to nie promenada tylko stare torowisko! Dobrze, że widzieliśmy je już przed tą wątpliwą rekonstrukcją.
Nie pozostaje nam nic innego, jak udać się w drogę powrotną. Cieszymy się, że udało nam się odwiedzić mniej znane fragmenty linii kolejowej Gołdap-Żytkiejmy i że z tej wycieczki pozostanie nam coś więcej niż widok latarenek na moście w Stańczykach.

wtorek, 6 września 2011

Biebrza

Gdy smutek się w duszę wedrze,
Ruszaj kochany nad Biebrzę.
Gdy żal wnętrzności ściska,
Patrz tęsknie na rozlewiska.

Wierszyk ten napisałam kiedyś mojemu wtedy jeszcze nie-mężowi, który w gorszych chwilach lubił sobie czmychnąć do Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Od tamtej pory dolinę Biebrzy eksplorowaliśmy wielokrotnie, w chwilach dobrych i złych, z rowerami i bez, w towarzystwie i samotnie. Biebrzańskie rozlewiska zachwycają o każdej porze roku, jednak szczególnie malownicze są wiosną i jesienią. Dlatego chętnie ruszamy tam na pierwszy wiosenny i ostatni jesienny spacer.

poniedziałek, 5 września 2011

Waniewo-Śliwno / maj 2010



Kiedy już woda trochę opadnie po wiosennych roztopach, warto wybrać się do serca doliny Narwi, na kładkę edukacyjną Waniewo-Śliwno. To malownicze miejsce odwiedzaliśmy wielokrotnie, rowerowo i bezrowerowo. W maju 2010, w ramach oswajania latorośli z turystyką, przeprawiliśmy się przez liczne w tym miejscu koryta Narwi bez jednośladów. Wystarczającą atrakcją wydawała nam się dwulatka na pływających pomostach. Na kładkę dojechaliśmy samochodem od strony Białegostoku. Jadąc szosą prowadzącą w stronę wsi Kruszewo, skręciliśmy z tej drogi w okolicach wsi Konowały i dalej kierowaliśmy się na Śliwno. Alternatywna trasa to zjazd z trasy Łapy - Pszczółczyn do wsi Waniewo. Nadnarwiańskie krajobrazy były dla nas wystarczającym powodem wycieczki, obawialiśmy się jednak, że nie zainteresują małej dziewczynki. Ku naszemu zaskoczeniu, aż piała z zachwytu. A kiedy okazało się, że przeprawa wymaga czasem przeciągania liny albo zamoczenia sandałków – radość była jeszcze większa. Mniej więcej pośrodku trasy zorganizowaliśmy mały piknik na wieży widokowej. Jedliśmy drugie śniadanie podziwiając panoramę doliny Narwi. W pewnym momencie kładkę pod nami przecięło dwóch rowerzystów. Westchnęliśmy cicho, bo przeprawa rowerowa byłaby może bardziej atrakcyjna, jednak „uśmiech dziecka nagrodą za trud wychowawcy”, więc żal za dwoma kółkami trwał krótko.
Do Białegostoku wróciliśmy głodni, choć syci narwiańskich pejzaży. Ukoronowaniem rodzinnego przedpołudnia były pierogi na Artyleryjskiej, które zmietliśmy błyskawicznie. I bez roweru można się turystycznie rozerwać.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Bornholm czerwiec 2010


Wyprawa na Litwę i Łotwę w 2007r. pobudziła nasze kolarskie apetyty, jednak narodziny Gabrieli w 2008, kazały nam na jakiś czas zapomnieć o dłuższych trasach. Bornholm nie wychodził nam jednak z głowy. Rozważaliśmy nawet zakup przyczepki i wyprawę z dzieckiem, zwłaszcza że Gabrysia dzielnie znosiła weekendowe wypady w krzesełku rowerowym (np. wycieczkę do Białowieży). Taka opcja wymagałaby jednak stałego lokum pod dachem, a Dania do tanich nie należy. Poza tym, znaleźliśmy znajomych, którzy chętnie zgodzili się jechać z namiotem, a rodzice Artura zgodzili się przejąć na tydzień opiekę nad wnuczką.
W drugiej połowie czerwca 2010r. wzięliśmy 2 tygodnie urlopu, z których pierwszy spędziliśmy rodzinnie na plaży w Łebie, zaś drugi zamierzaliśmy poświęcić na eksplorowanie Bornholmu, podczas, gdy nasze dziecko pozostałoby w nadmorskiej kwaterze z babcią i dziadkiem.
Nie nastawialiśmy się na żaden wyczyn, chcieliśmy tylko objechać wyspę dookoła, a potem w poprzek i zobaczyć jej najpiękniejsze zakątki. Wszystko było zaplanowane, a i tak do ostatniej chwili nie byliśmy pewni czy jednak płyniemy.
Od poniedziałku byczyliśmy się na plaży, więc uznaliśmy, że czwartek to ostatni moment na trening. Trasy na Borholmie nie zapowiadały się ekstremalnie, zatem wycieczka z Władysławowa do Helu wydawała się wystarczająca. I była, bo już w Chałupach Krzysiek zaliczył niefortunną wywrotkę. Był dzielny i z ręką usztywnioną kupionym naprędce bandażem elastycznym dojechał do Helu. Ledwo mogliśmy za nim nadążyć, ale mówił, że jak szybciej jedzie, to ból zostaje z tyłu.
Mniej więcej na wysokości Juraty, coś co szumnie nazywa się drogą rowerową zmienia się w nierówną ścieżkę wylaną z pokruszonego betonu. Dla mnie i Marzeny, na górskich rowerach, to była nawet niezła zabawa, ale chłopaki, na rowerach turystycznych, byli wściekli. Gdy pomyśleliśmy, że mamy tędy wracać, wybraliśmy pociąg.
Niestety, przygoda w Chałupach okazała się poważna i w piątek Krzysiek wrócił z pogotowia z ręką w gipsowej szynie – zerwane wiązadła. Już myśleliśmy, że po naszej wyprawie, ale Krzysiek nie odpuszczał. Mówił nawet, że umyślnie nie zgodził się na pełny gips, a szynę kazał założyć tak, by pasowała do kierownicy roweru.

19.06.2010 (sobota)
Urlopujemy w Łebie, a najbliższy środek transportu na Bornholm to katamaran z Kołobrzegu. A zatem pobudka o 1:00, kawa i już o 1:45 wyruszamy. Rowery założyliśmy na dach jeszcze wieczorem, więc obywa się bez zbędnych opóźnień.
Krzychu nie może prowadzić przez ten nieszczęsny gips, ale pilnuje Artura przez całą drogę.
Do Kołobrzegu dojechaliśmy na 5:00, 2 godziny przed planowanym wypłynięciem w morze. Już wcześniej upatrzyliśmy parking strzeżony w okolicy portu, ale zmęczeni nocną podróżą nie możemy na niego trafić. W końcu decydujemy się na inny – ważne, że blisko portu i niedrogo. Zdejmujemy rowery z dachu, zawieszamy sakwy i już na dwóch kółkach ruszamy na spotkanie morskiej przygody. Biuro przewoźnika jest otwarte od 6:00, odbieramy więc zarezerwowane przez Internet bilety na katamaran i zamówione telefonicznie korony duńskie. Dobrze, że można je tu kupić, bo w kantorach na wybrzeżu był z tym kłopot. Teraz pozostaje się tylko zaokrętować. Zdejmujemy sakwy i oklejamy rowery dołączonymi do biletów kodami kreskowymi. Zaraz potem obsługa zabiera je na rufę, my zaś lokujemy się na górnym pokładzie. Szczęśliwie przed wypłynięciem przypominamy sobie o zapobiegawczo zakupionym aviomarinie i łykamy po dwie tabletki. Tylko Marzenka jest twarda i mówi, że chce się przekonać, jak to jest mieć chorobę morską. I niestety się przekonuje, zyskując przydomek „człowieka, który nie wziął aviomarinu” Zresztą podróż w ogóle jest okropna, dzieją się dantejskie sceny, a obsługa biega na zmianę z kocami, mopem i nieznanymi z nazwy tabletkami na chorobę morską po 4 zł za sztukę. W końcu, po ponad 4 godzinach bujania, dopływamy do duńskich brzegów w Nexø. Przy rozładunku rowerów okazuje się, że mój w niewyjaśnionych okolicznościach złapał gumę. Czyżby ktoś jeździł nim po pokładzie?
Szczęśliwie, jesteśmy zaopatrzeni w zapasowe dętki, więc jeszcze w porcie chłopaki usuwają awarię. Opóźnieni ruszamy szukać ścieżki rowerowej, darując sobie na razie zwiedzanie Nexo, które w sobotnie przedpołudnie wydaje się wymarłym miastem.
Po chwili błądzenia znajdujemy Cykelvej 21 prowadzącą najpierw do Åkirkeby. Początkowo droga jest szutrowa (choć to zupełnie innych szutr niż w Polsce – równiutki i bez tarki), ale niedługo później wjeżdżamy na asfalt. Po 16 dojeżdżamy do Åkirkeby i kierujemy się do NaturBornholm. To muzeum ma być pierwszą atrakcją turystyczną na naszej trasie, ale okazuje się, że bilety są sprzedawane tylko do 16:00. Z zewnątrz podziwiamy więc prostopadłościenny budynek obłożony kawałkami skał z pobliskich kamieniołomów, robimy sobie zdjęcia z kamienną rzekotką, będącą symbolem NaturBornholm i planujemy wrócić innego dnia. Następną atrakcją ma być centralny punkt Åkirkeby – Å kirke – kościół, od którego nazwano całe miasteczko. Kościół pamięta czasy średniowiecza i jest zbudowany w twardym, romańskim stylu, który łagodzi nieco znajdujący się dookoła ogród. Wnętrze można zwiedzać do 17:00, my z Arturem zdążamy, Krzysiek i Marzena już nie, kiedy próbują wejść, drzwi są już zamknięte. Punktualny naród, ci Duńczycy.
Po krótkim odpoczynku na ławeczce w centrum miasta, ruszamy w stronę Rønne. Tam mamy zaplanowany pierwszy nocleg na prywatnym polu namiotowym. Takie pola można znaleźć na całym Bornholmie, a także w innych częściach Danii. Na stronie internetowej wyspy można nawet znaleźć mapkę z oznaczonymi LEIRPLADS. Ich podstawową zaletą jest wyjątkowa taniość (20 kr czyli ok. 10 zł za osobę), poza tym zawsze znajdziecie na nich toaletę i zimną wodę. Inne zalety w postaci ciepłej wody i dostępu do prądu czasem są, a czasem nie.
Sporym zaskoczeniem jest dla nas fakt, że przy ścieżce rowerowej do Rønne, w miejscowości Lobbaek natrafiamy na darmową toaletę, która jest czysta, zaopatrzona w bieluśki papier i pachnące mydło. Zachowujemy się jakbyśmy pochodzili z trzeciego świata i robimy sobie zdjęcia na pamiątkę tych luksusów.
Przed 18:00 docieramy do rotundy w Nylars, pierwszego z czterech znajdujących się na wyspie tajemniczych, średniowiecznych kościołów, których pochodzenie nie jest do końca jasne. Zwiedzanie jest dozwolone do 18:00, więc szybciutko wchodzimy, a gdy dzwon zaczyna wybijać szóstą, nie możemy wyjść. Już myślimy, że przyjdzie nam tu nocować, ale chłopakom jakoś udaje się podważyć mechanizm zamykający i jesteśmy uwolnieni. Gdy tylko wychodzimy, drzwi znów się zamykają. Okazuje się, że system zamykania jest automatycznie ustawiony na konkretną godzinę. Tak samo było w Åkirkeby, ale wtedy nie zwróciliśmy na to uwagi.
Jedziemy dalej. Przed samym Rønne widzimy znak: LEIRPLADS. Nie ma go na naszej mapie, ale do planowanego noclegu mamy jeszcze kawałek (jest dopiero za Rønne), więc postanawiamy spróbować tutaj. Farma nazywa się FYNEGÅRD i jest tu zarówno pole namiotowe, jak i pokoje do wynajęcia. Nie ma tylko właścicieli, a informacje o warunkach korzystania z ich gościny są tylko po duńsku. W zasadzie czytaliśmy, że na Bornholmie można w ogóle nie spotkać właścicieli Leirplads, ale to nasza pierwsza noc i czujemy się trochę nieswojo. Próbujemy dzwonić pod numer podany na wywieszonej kartce, ale dzwonek odzywa się w zamkniętym mieszkaniu. Stoimy, zastanawiając się co robić, zwłaszcza, że kusi nas ciepły prysznic w czystej i przestronnej łazience, kiedy na podwórko wjeżdża samochód. Okazuje się, że to gość wynajmujący tu pokój. Płynnym angielskim tłumaczy nam, że bez obaw możemy rozbijać namiot i korzystać z łazienki, a zapłacić możemy jutro. Mówi też, że gospodarze wrócą dopiero późnym wieczorem. Na wszelki wypadek piszemy do nich krótki liścik, który zostawiamy w drzwiach, a potem zażywamy kąpieli, jemy kolację, słuchamy żabich rechotów i idziemy spać.

20.06 (niedziela)
Po przebudzeniu rozglądamy się za gospodarzami, ale nadal nie możemy ich namierzyć. Spokojnie się myjemy, jemy śniadanie i pijąc kawę czekamy aż wyschnie zaroszony namiot (mają tu dużą wilgotność powietrza). Po jakimś czasie słyszymy podjeżdżający samochód, więc ruszam zapłacić na nocleg. Cena niewygórowana, bo za naszą czwórkę 80 kr., gospodyni słabo mówiąca po angielsku i niemiecku, ale bardzo miła. Odnieśliśmy wrażenie, że Bornholmczycy są, co do zasady mili, ale nie natrętni. Cenią sobie własną i cudzą prywatność, ale chętnie pomagają, gdy widzą, że ktoś czuje zagubiony. Poza tym, tutejsi rolnicy wyglądają jak nasi profesorowie, zazwyczaj płynnie mówią po angielsku, a to, że są farmerami, można poznać głównie po kaloszach.
Przed odjazdem, dokonujemy jeszcze szybki oględzin rowerów. Okazuje się, że tym razem to Artur złapał gumę (pewnie na kamienistej ścieżce wiodącej do farmy), ma dziurę w oponie i pękniętą dętkę w tylnym kole. Boimy się, że w tym tempie szybko zużyjemy nasze części zamienne, więc dętkę tylko łatamy, a dziurawą oponę przekładamy na przednie koło. Dzisiaj zwiedzamy Rønne.
Rønne to stolica Bornholmu i chyba największe tutejsze miasto, jednak w niedzielne przedpołudnie jest tu cicho i sennie. Większość sklepów, galerii i muzeów nie pracuje, więc zwiedzanie jest mocno ograniczone. Poza tym, powinniśmy już zrobić pierwsze zakupy. Szczęśliwie znajdujemy jedno czynne centrum handlowe, w którym kupujemy nową oponę za 65 kr, wodę za 4,95 kr i czekoladki po 8,15 kr. Ceny nie najniższe, ale spodziewamy się jeszcze zwrotu za butelki po wodzie. Tutaj wszystkie opakowania (butelki szklane, plastikowe i puszki) są zwrotne. Większość sklepów posiada automaty przyjmujące butelki i puszki oraz wydające paragony, które można potem zrealizować przy płaceniu za zakupy.
Po zakupach ruszamy w stronę Hasle, gdzie chcemy spróbować regionalnych specjałów. Droga rowerowa jest w części szutrowa, ale nawet objuczonym rowerem jedzie się po niej wygodnie. Przed Hasle natrafiamy na pozostałości po odkrywkowej kopalni węgla – ogromne hałdy sięgające do samego morza. Co ciekawe, hałdy świetnie wtopiły się w tutejszy krajobraz i wyglądają jak nadmorskie wzgórza.
Hasle słynie z tradycyjnych wędzarni, w których można zjeść świeżutkiego śledzia, zwanego tu bornholmerem. My decydujemy się na najbardziej znane „Sol over Bornholm” (słońce nad Bornholmem) – wędzonego śledzia z sosem z surowego żółtka, szczypiorkiem i rzodkiewką podawanego na ciemnym pieczywie oraz na śledzia w solnej panierce – też na ciemnym chlebie z masłem, cebulką, marynowanymi buraczkami i musztardą. Ceny tych specjałów, co prawda ponad dwukrotnie przewyższają cenę wczorajszego noclegu (ok. 47 kr za porcję), ale wrażenia smakowe są bezcenne.
Zresztą posiłek okazuje się zjedzony w porę, bo zaraz za Hasle zaczynają się strome (14-17% nachylenia) podjazdy, często po szutrze. Zwiększony trud rekompensują jednak widoki. Droga rowerowa wiedzie samym wybrzeżem, więc podziwiamy kamieniste plaże, małe przystanie i nadmorskie wioski. Z uznaniem zauważamy, że tutejsze oznaczenia są wyjątkowo przejrzyste. Z wyprzedzeniem wskazują na wszystkie zmiany trasy, niebezpieczeństwa i atrakcje turystyczne. Wkrótce dojeżdżamy do początku szlaku na Jons Kapel (Kaplicę Jona) – najwyższy bornholmski klif, nazwany na cześć mnicha, który miał tu ponoć swoją pustelnię. Początkowo szlak oznaczony jest jako rowerowy, ale nachylenie zbocza zniechęca jazdy. Twórcy ścieżki chyba to przewidzieli, bo na środku drogi zbudowano schody, po bokach których umieszczono wyrównane podjazdy. Takie rozwiązanie bardzo ułatwia pchanie objuczonych rowerów po stromej i krętej ścieżce, więc jakoś dajemy radę. Za podjazdem zaczyna się szlak pieszy, więc zostawiamy rowery i ruszamy w stronę klifu. Po pokonaniu setek drewnianych stopni znajdujemy się u jego podnóża. Widok zapiera dech w piersiach i długo nie chcemy stąd odchodzić. Podziwiamy Jons Kapel z wszystkich stron, a nasyciwszy oczy ruszamy w stronę Allinge, gdzie chcemy nocować. Kluczymy pomiędzy rozrzuconymi wzdłuż drogi rowerowej i już prawie tracimy nadzieję na znalezienie naszego leirplads. Pomaga nam pracujący w polu farmer (płynnie mówiący po angielsku) i w końcu trafiamy na Leirplads Egelokke prowadzony przez Jytte i Hansa Henrika Krak. Gospodarzy znów nie ma, ale wywieszona przy drzwiach kartka (tym razem w języku duńskim i angielskim) upewnia nas, że możemy się rozbijać. Cena niezmiennie wynosi 20 kr za osobę i trzeba ją zostawić w skrzynce na listy. W cenie rozbicie namiotu, toaleta, zimny prysznic i zadaszona świetlica z czajnikiem elektrycznym. Za ciepłą wodę trzeba dopłacić 2 kr za minutę, ale i tak jej nie ma, więc oszczędzamy. Dziś po raz pierwszy jemy kolację pod dachem, więc wykorzystujemy sytuację i gadamy do późna. W końcu jednak ruszamy do namiotu, by trochę się zdrzemnąć.

21.06 (poniedziałek)
Budzimy się późno. Musimy jeszcze wysuszyć namiot, bo powietrze jest tu tak wilgotne, że rosa osadza się wszędzie i utrzymuje do przedpołudnia. Nie spiesząc się jemy śniadanie i pijemy kawę. Wyjeżdżamy około południa. Plan na dziś obejmuje m.in. nadmorski masyw Hammerem i posadowiony na nim zamek Hammershus. Po krótkiej jeździe dojeżdżamy na miejsce. Ruiny zamku stoją nad samym morzem na wysokiej skale. Już od strony lądu wyglądają majestatycznie, ale prawdziwa uczta dla oczu czeka na nas nad morzem – klif z niewielkimi fiordami, błękitna woda i widok na coraz bardziej kamieniste wybrzeże. Chciałoby się obfotografować wszystko, niezależnie od czyhających niebezpieczeństw. Artur ryzykuje i ostatecznie muszę go przywołać do porządku, przypominając, że zostawił w domu dziecko.
Okolice zamku zamieszkują liczne stada owiec, które wydają się w ogóle nie obawiać tutejszych stromizn. Wracając do rowerów, musimy uważać przeskakujące mury baranki i wszechobecne pamiątki po nich. W końcu opuszczamy pole minowe i ruszamy drogą rowerową przez malownicze turystyczne miejscowości Sandvig i Allinge. W Allinge zaczepia nas 70-letni rowerzysta z Polski (poznaje nas po sakwach Crosso). Opowiada trochę o sobie i swoich podróżach i odjeżdża w sportowym tempie. Podziwiamy go, zwłaszcza, że trasa nadal obfituje w strome zjazdy i podjazdy.
Zachęceni oznaczeniami atrakcji turystycznych, zbaczamy do Dondalen, ponoć największego wodospadu na Bornholmie. Ścieżka wiedzie przez leśne polany porośnięte kwitnącym akurat czosnkiem niedźwiedzim (pachnie oszałamiająco). Niestety, okazuje się, że wodospad jest tylko okresowy i akurat teraz wysechł, więc oglądamy tylko zarośnięte skały, z których czasem spływa.
Wracamy na główną drogę i jedziemy do Helligdommen – nadmorskich skał z maleńką przystanią, obok których znajduje się galeria sztuki współczesnej. Chcieliśmy ją zwiedzić, bo ponoć przez środek przepływa strumień, ale na Bornholmie godziny otwarcia prawie wszystkiego nie przekraczają 18:00, więc nie zdążyliśmy. Dobrze, że wstęp na „święte” skały był nielimitowany.
Około 20:00 dojeżdżamy do Gudhjem, posadowionego w wzgórzach miasta, którego znakiem rozpoznawczym jest obrotowy wiatrak. Planowaliśmy nocleg na leirplads ok. 5 km za miastem, ale robi się ciemno, a my nie bardzo znamy drogę, więc próbujemy znaleźć coś na miejscu. Najpierw odwiedzamy schronisko młodzieżowe. Z trudem odnajdujemy recepcję mieszczącą się w budynku po drugiej stronie ulicy. Jest zamknięta, dzwonimy więc pod numer podany na drzwiach i dowiadujemy się, że nocleg kosztuje 500 kr za pokój + 35 koron od osoby. Na naszą czwórkę to w sumie 640 kr, co przy dotychczasowych 80 kr jest pewnym szokiem. Postanawiamy spróbować jeszcze na kempingu. Tutaj też recepcja nie pracuje, ale cennik wywieszony na drzwiach wskazuje, że ustawienie namiotu to 69 kr od osoby. Dodatkowo trzeba wykupić kartę duńskiej organizacji turystycznej za około 100 kr. Czyli znów ok. 380 kr zamiast 80. zastanawiamy się, co robić i w końcu zwracamy się po pomoc do dwóch spacerujących kobiet. Kiedy zaczynają ze sobą rozmawiać po polsku, my też przechodzimy z angielskiego na nasze. Okazuje się, że obie panie mieszkają tu od 40 lat. Opowiadają trochę o sobie, a potem tłumaczą nam, że możemy się rozbić i zapłacić rano albo wybrać prywatne pole namiotowe znajdujące się jakieś 3-4 km stąd. Nietrudno się domyśleć, że decydujemy się na tańszą opcję. Gdy dojeżdżamy do leirplads, okazuje się, że to ten, na którym mieliśmy pierwotnie spać. Tym razem zastajemy właścicielkę, która żąda 20 kr z góry i pokazuje nam drogę na pole. Jesteśmy trochę zaskoczeni panującymi tu warunkami, bo jest tylko wygódka i kran z zimną wodą nad strumykiem – dotąd trafialiśmy lepiej. Jest jednak późno, więc nie marudzimy i rozbijamy namiot. Po raz pierwszy nie jesteśmy sami. Na polu stoją jeszcze dwa namioty. Jeden zajmują młodzi Niemcy, drugi – chłopcy z Sosnowca, wszyscy z rowerami. Obecność rodaków trochę niepokoi Krzyśka, który proponuje, żebyśmy dziś wyjątkowo spięli rowery, ale uspokajamy go, mówiąc, że chłopaki nawet nie schowali sakw do namiotu, więc chyba czują bornholmskiego ducha wzajemnego zaufania. Rozmawiamy trochę z sąsiadami o tym, jak tu dotarli i jak zwiedzają wyspę, a potem idziemy spać.

22.06 (wtorek)
Ja spałam dość dobrze, ale reszta narzeka na niewygody. Do tego, poranna toaleta jest z konieczności ograniczona, bo poranek chłodny, a woda lodowata. Zastanawiamy się, czy standard pola nie spada tutaj wraz ze wzrostem popularności, bo dotąd nie spotykaliśmy innych turystów, ale też nikt nie żądał od nas pieniędzy z góry, a prysznic, toaleta i prąd zawsze były.
Około 11:00 zbieramy się i ruszamy w drogę. Dziś czeka nas zwiedzanie rotundy w Østerlars – największej na wyspie. W zagadkowej budowli panuje chłodny i tajemniczy klimat, ale w pobliskim sklepie z pamiątkami jest już tłoczno i gwarno. Mnóstwo tu regionalnych gadżetów. Podoba nam się zwłaszcza ceramika i szkło, ale ceny trochę odstraszają, więc decydujemy się tylko na różnokolorowe toffi w zaskakujących smakach.
Z Østerlars kierujemy się znowu w stronę wybrzeża. W pewnym momencie, chcąc bliżej przyjrzeć się jakimś budowlom, rozłączamy się z naszymi towarzyszami. Później nie możemy już ich namierzyć. Nie wiemy nawet, czy nas wyprzedzili, czy jadą za nami. Nie doceniamy ich możliwości i postanawiamy poczekać w Melsted Saltuna Bolshavn, przy dawnych stanowiskach armat ustawionych w kierunku Szwecji, która w przeszłości często zagrażała Bornholmowi. Kiedy udaje nam się dodzwonić do Krzyśka, okazuje się jednak, że wyprzedzili nas i czekają przy wiatraku w Svaneke. Szybko ruszamy i już za chwilę wjeżdżamy do Svaneke. Tutaj oglądamy położoną w centrum fabrykę cukierków. Najpierw widzimy jak się je wyrabia, a potem w przyfabrycznym sklepiku wybieramy ten najbardziej kolorowe (56 kr za ok. 300gr). Po degustacji okazuje się, że to prawdziwe „cukierki wszystkich smaków” i nie każdy da się zjeść. Obok fabryki funkcjonuje lokalny browar połączony z restauracją. Można sobie naważyć piwa, a potem je wypić. Względy ekonomiczne przeważają i nie decydujemy się na piwo, które, co prawda jest smaczne, ale można je tu kupić w każdym sklepie. W zamian wybieramy wyroby lokalnej manufaktury czekoladek, które kosztują tyle co nocleg, ale są przepyszne.
W Svaneke dochodzi do niewielkiego nieporozumienia. Jedni chcą zobaczyć kurzą ruletkę – tutejszą grę hazardową, w której szczęście ma ten, kto obstawi pole, gdzie kura zrobi kupę, inni oglądać atrakcje militarystyczne, a pozostali jechać dalej. Gdy z przewodnika dowiadujemy się, że ruletka odbywa się tylko raz w tygodniu (dziś nie), decydujemy się na ostatnią opcję i kierujemy się na Aarsdale.
W Aarsdale zatrzymujemy się przy kolejnym obrotowym młynie, w którym, zgodnie z wyprawową tradycją, kupujemy pamiątkowe koszulki. Potem skręcamy na Cykelvej 22 i ruszamy w kierunku Paradisbakkerne (Rajskich wzgórz). Po drodze natrafiamy na pole namiotowe z pięknym widokiem na wzgórza. Przez chwilę rozważamy rozbicie się na nim, ale jest za wcześnie na nocleg, a prysznic i toaleta znajdują się po drugiej stronie drogi. Decydujemy się więc przejechać las Allmindingen, zasadzony ludzką ręką kilka wieków temu i zatrzymać się na następnym leirplads. Droga rowerowa prowadzi długimi podjazdami i zjazdami i jazda trochę nas nuży. Zatrzymujemy się na popas w rezerwacie ornitologicznym nad jeziorem Øl, które jest prawie w całości zarośnięte. Spodziewamy się zobaczyć jakieś dzikie ptactwo, ale spotykamy tylko krowę z cielakiem.
Po obfitym posiłku, ruszamy dalej w las. W pewnym momencie trafiamy na Schelterplads – polanę z drewnianymi schronami, w których można przenocować zupełnie za darmo. Schrony robią na nas takie wrażenie, że chętnie byśmy tu zostali, ale marzenie o kąpieli bierze górę, więc jedziemy szukać cywilizacji.
Klucząc po lesie, w końcu docieramy do planowanego noclegu. Gospodarzy nie ma, jest za to duże pole namiotowe ze stołami piknikowymi, placem zabaw i wagonem kolejowym przerobionym na pomieszczenie socjalne, w którym znajduje się mała kuchnia, prysznic i toaleta. Zadowoleni z takich warunków, wieczór spędzamy w jadalni.

23.06 (środa)
Wczoraj wieczorem postanowiliśmy, że zostajemy do soboty, więc dziś nie musimy się nigdzie spieszyć. Spokojnie jemy śniadanie i ruszamy na farmę, żeby zapłacić na nocleg. Witają nas jedynie 3 konie. Trochę im niedowierzamy, więc pieniądze zostawiamy w drzwiach. Potem wyjeżdżamy na szosę i kierujemy się na Åkirkeby. Chcemy przeznaczyć dzień na zwiedzanie NaturBornholm. Muzeum jest bardzo nowoczesne, w pełni interaktywne i można się w nim bawić jak dziecko – zasymulować ruchy górotwórcze, wytworzyć elektryczność albo przekonać się, jak to jest być żabą. Do tego, pracownicy muzeum są wyjątkowo przyjaźnie nastawieni. Gdy tylko wchodzimy, jeden z przewodników tłumaczy nam, że za chwilę odbędzie się pokaz geologicznej historii wyspy w języku polskim. Później inny mówi, że idzie karmić ryby i możemy popatrzeć. W NaturBornholm spotykamy też pracującą tu Polkę – Hannę Piórską, która opowiada nam trochę o wyspie, zapowiada piękną pogodę do końca tygodnia i kieruje do pobliskich atrakcji turystycznych. W pobliżu muzeum można obejrzeć odsłonięte specjalnie dla turystów połączenie dwóch płyt tektonicznych. To połączenie wpływa na ukształtowanie całej wyspy, której południowa część jest zbudowana z piaskowca i obfituje w szerokie plaże, zaś północna – powstała z granitu i charakteryzuje się klifowym wybrzeżem. Ponadto, w pobliskim kamieniołomie odkryto niedawno odcisk prehistorycznej meduzy, co jest ponoć wydarzeniem o światowej skali. Po długich poszukiwaniach, Marzena znajduje meduzę, która dziwnie przypomina odcisk podkowy. Cała wycieczka krajoznawcza zajmuje nam około 3 godzin.
Po 16:00 wracamy do miasteczka, gdzie odwiedzamy jeszcze sklep rowerowy, by raz jeszcze przekonać się o poziomie bornholmskich cen. Szybko przeliczamy, że rower Marzeny kosztuje tu 2 razy więcej niż w Polsce. Chyba nie mamy tu czego szukać?
Chcemy dziś wrócić na leirplads, gdzie spędziliśmy pierwszą noc, więc kierujemy się na Rønne. Wieczorem, gdy dojeżdżamy na miejsce, gospodarz pracuje w ogrodzie. Tłumaczy nam po angielsku, gdzie się rozbić (poprzednio niechcący rozbiliśmy namiot w sadzie), a zapytany o zapłatę, mówi, że możemy ją uiścić odjeżdżając.
Bardziej niż o kolacji każdy marzy o prysznicu, zwłaszcza że mają tu luksus w postaci gorącej wody. Zaczęliśmy oszczędzać obliczone do dzisiaj zapasy żywności, więc na kolację jemy duński chleb i salami. Normalne, jasne pieczywo kosztuje ok. 25 kr za bochenek, więc zdecydowaliśmy się na dużo tańszy (14 kr) ciemny „chleb drwala” firmy, której chleby są w Polsce najdroższe. Niestety, wszyscy mamy po nim zgagę. Chyba po powrocie poskarżymy się koledze, który przypadkowo jest przedstawicielem handlowym producenta.
Przy kolacji snujemy plany na następne dni. Chcemy zostać tu na kolejną noc, tak, by jutro spokojnie zwiedzić Rønne i rotundę w Nyker. Mamy też nadzieję, że jutro wieczorem wykorzystamy stojące w ogrodzie palenisko i urządzimy grilla.


24.06 (czwartek)
Wstajemy dość wcześnie i niespiesznie przygotowujemy się do wycieczki. W trakcie przygotowań moje wysłużone sandały pękają, a w upale nie da się długo jeździć w adidasach, jest więc kolejny powód, by odwiedzić Rønne. Pierwsze na naszej drodze jest Netto – najtańsza tutaj sieć sklepów, gdzie zaopatrujemy się w jedzenie i wodę. Potem wjeżdżamy na mały rynek. Królują tu niewielkie sklepiki z ceramiką i szkłem, m.in. galeria Martin Andersen, w której chcemy wybrać pamiątki. Ceny są słone, ale okazuje się, że na piętrze właściciele zorganizowali wyprzedaż swoich prywatnych rzeczy, więc możemy zaszaleć. Ja wybieram kamienne jajo i ręcznie malowany dzbanuszek, Marzenka jakieś inne cacka i szczęśliwe wracamy do mężów.
Ruszamy dalej, w stronę dużego rynku, gdzie znajdują się banki, większe sklepy i Tiger, czyli nasze „Wszystko za 5 zł”, a raczej za 10, 20 lub 30 kr. Oczywiście króluje chińszczyzna, ale jakaś lepsza niż w Polsce, bo prawie wszystko kusi wyglądem. Ostatecznie kupujemy sprytne lampki rowerowe, opaski odblaskowe, grube karimaty (bo ziemia tu twarda), a ja i Marzena dodatkowo mięciutkie poduszki-wałki. Ku swemu zaskoczeniu, nie mogę zapłacić kartą – sklepy przyjmują tu zazwyczaj tylko karty duńskie. Wściekła idę do bankomatu, bo spodziewam się wysokiej prowizji za wypłatę. Szczęśliwie sms z banku upewnia mnie, że prowizji nie ma, a kurs przeliczeniowy jest korzystniejszy niż w kantorze, więc przez najbliższe 2 dni mogę czuć się bogata.
Nastraja mnie to pozytywnie, zwłaszcza że szukam tych nieszczęsnych sandałów. Niestety, nigdzie nie mogę znaleźć nic sensownego, a ponad 600 kr za parę nawet dziś wydaje mi się przesadą. W końcu decyduję się na jakieś gumowe cudo za 150 kr, myśląc, że jakoś wytrzymam 2 ostatnie dni. Szczęśliwie sandały okazują się zaskakująco wygodne.
Po zakupach oglądamy nowoczesny zegar słoneczny, starą fabrykę ceramiki, która jest jednocześnie galerią i pomnik upamiętniający bombardowanie w czasów II wojny światowej. Pomnik powstał przy domu, który jako jedyny ocalał z bombardowania przeprowadzonego przez Rosjan i świadczy o dużym poczuciu humoru. Składa się z dwóch części – jedna to płaskorzeźba samolotów zrzucających bomby na miasto umieszczona nad łukiem bramy wejściowej, druga stoi na kolumnie przy ścianie domu i przedstawia małego misia, pod którym widnieje napis: „Tu stąpnął rosyjski niedźwiedź.” Robimy misiowi zdjęcia i zaszywamy się w kręte ronneńskie uliczki. Dłużej zatrzymujemy się przy wciśniętej w szereg domów latarni morskiej, skąd przypatrujemy się promom wpływającym do portu. W końcu ruszamy. Przed nami jedynie 5 km do rotundy w Nyker. Budowla jest w trakcie remontu i nie możemy wejść do środka, więc przegryzamy coś w pobliskim ogrodzie. Marzena i Krzysiek chcą już wracać, ale nam brakuje jeszcze kilku kilometrów. Rozdzielamy się więc. Nasi towarzysze wracają na leirplads, a my jedziemy szosą do Hasle, by wrócić stamtąd ścieżką rowerową. Wczesnym wieczorem Hasle wygląda na zupełnie wymarłe, za to nadprogramowa 14-kilometrowa przejażdżka dobrze nam robi i nastraja na czekającego grilla. Na leirplads dołączają do nas poznani w Gudhjem chłopcy z Sosnowca, którzy tutaj kończą swoją wyprawę i jutro wracają – najpierw promem do Sassnitz, a potem pociągiem do domu.
Może tutejsza kiełbasa nie jest najlepsza, ale wieczór upływa nam w miłej atmosferze.

25.06 (piątek)
Rano okazuje się, że Arturowi zaszkodziła bornholmska garmażerka, więc wyjazd jest opóźniony. Jesteśmy gotowi dopiero o 11. Płacę za nocleg i ruszamy – ja z powrotem do Rønne (potrzebny nam zastrzyk gotówki, a Krzyśkowi i Arturowi spodobały się poduszki z Tigera), a reszta w stronę lokalnego lotniska. O 12:15 spotykamy się przy terminalu i jedziemy dalej. Na własne oczy możemy się przekonać, że południowe wybrzeże wyspy jest zupełnie inne, niż północne. Nie ma tu dramatycznych zjazdów i podjazdów, królują za to plaże o piasku tak drobnym, że w średniowieczu używano go w większości europejskich klepsydr. Zatrzymujemy się na popas w Arnager, gdzie robimy piknik n plaży i zachwycamy się panującą tu ciszą. Morze w Arnager przypomina morza południowe, gdyby tylko woda była cieplejsza.
Po chwili lenistwa ruszamy dalej ścieżką prowadzącą do Nexo. Ponieważ jest jeszcze wcześnie, zbaczamy w głąb wyspy – do Åkirkeby, żeby zrobić większe zakupy w Netto. Po drodze trafiamy na garażową wyprzedaż, na której wybieramy kilka pamiątek. Stareńki właściciel życzy sobie za nie niewiele i jest wyraźnie zadowolony, że ktoś go odwiedził.
W Åkirkeby poza zaplanowanymi sprawunkami, pozwalamy sobie na pyszne lody, które zjadamy jeszcze na przysklepowym parkingu, zanim wracamy na ścieżkę mającą nas poprowadzić do dzisiejszego leirplads.
Gdy dojeżdżamy do winnicy niedaleko Petersker, w której jest położony (Vingården Lille Gadegård – ponoć bardzo tu sławna), widzimy, że tym razem warunki będą raczej spartańskie. Na polu nie ma żadnych sanitariatów, ale możemy korzystać z toalety znajdującej się przy sklepie z winami. Na polu są już jacyś goście – samotny Anglik z wywieszoną na namiocie flagą swojego kraju i Polak w średnim wieku, który przyjechał na wyprawę krajoznawczo-przyrodniczą. Podobnie jak w Gudhjem, właściciel winnicy życzy sobie zapłaty z góry. Nasza teoria się potwierdza: im popularniejsze pole, tym bardziej nieufni gospodarze.
Wieczorem wybieramy się jeszcze na rowerowy spacer na plażę. Spodziewamy się kolejnych zachwytów, ale w tym miejscu wybrzeże niewiele różni się od polskiego.

26.06 (sobota)
Rano budzi nas szalejący po winnicy ciągnik. Dziś wracamy do domu. Jemy śniadanie na drewnianych ławach, pakujemy się i coraz śmielej wygłupiamy na huśtawce ze sznura. Chcemy jeszcze kupić butelkę tutejszego wina, ale gospodarz jest zbyt zajęty swoim traktorem, by otworzyć sklep. W końcu rezygnujemy i ruszamy w stronę Nexø. Po drodze zatrzymujemy się przy wydmach w Dueodde, po wcześniejszej wycieczce na naszą Wydmę Łącką jesteśmy jednak zawiedzeni. Bardziej interesujące okazują się stare stanowiska ogniowe ukryte w nadmorskim pasie zieleni. Niemcy planowali posadowić na nich armaty wielkości dział Navarony, jednak nigdy nie wykorzystali ich zgodnie z przeznaczeniem. Kolejną atrakcją ma być stojąca w pobliżu wysp latarnia morska, ku naszemu zdziwieniu, nie można jej jednak zwiedzać w soboty (a wydawało się, że to dzień stworzony na zwiedzanie). Długo nie możemy zrozumieć bornholmskich reguł, przez co spóźniamy się na kolejny punkt wycieczki – jarmark w Snogebaek. Gdy dojeżdżamy, kramy są już zwinięte, odwiedzamy więc tylko małe sklepiki z ceramiką i szkłem, a potem degustujemy ekologiczne lody i ręcznie robioną czekoladę – słodkie w smaku lecz bardzo słone w cenie.
Ponieważ jeszcze za wcześnie na wjazd do Nexø, robimy sobie piknik w rezerwacie ptactwa wodnego. Dookoła rozciąga się księżycowy krajobraz z umarłymi drzewami, morskimi płyciznami i grupkami kormoranów. W oddali majaczy port w Nexø.
W mieście robimy jeszcze ostatnie zakupy. Chcemy zabrać do domu tutejszą słodką musztardę, sery pleśniowe z Klemensker, bornholmskie piwo oraz nexeńskie spirytualia – akvavit i bornholmską gorzką. Borholmczycy nastawiają się na promowanie lokalnych specjałów, który są zazwyczaj ładnie wyeksponowane i mają odpowiednio wysoką cenę. Cóż, za „slow food” wszędzie trzeba trochę zapłacić. Zresztą, wszystko okazuje się wyjątkowo smaczne, tylko „gorzka wódka” stoi w barku do dziś, specjalnie dla nieproszonych gości.
Ponieważ mamy trochę czasu do zaokrętowania, lokujemy się na rynku, gdzie czas umila miejscowy zespół muzyczny. W tłumie z łatwością rozpoznajemy turystów z Polski – głównie po reklamówkach. Czynimy też ciekawe spostrzeżenie socjologiczne. Dziadek grzebiący w śmietnikach jeździ na nowoczesnym, elektrycznym wózku inwalidzkim. Jesteśmy zszokowani tym kontrastem, warto zapamiętać, że w Danii nawet żebrak ma dostęp do nowoczesnych technologii.
Rozleniwieni bornholmskim tempem życia, niespiesznie ruszamy do portu. Tu czeka nas pierwsze od tygodnia zderzenie z polską rzeczywistością. Mimo że wszyscy mają bilety, tłum kłębi się przed zamkniętym jeszcze katamaranem. Gdy drzwi się otwierają, scena zaczyna przypominać Bitwę pod Grunwaldem Matejki, „tylko bab więcej” – jak powiedziałby Pan Balcerek.
Zapomnieliśmy jak się pchać, więc zostają nam tylko miejsca pod pokładem, w przejściu między kuchnią a jadalnią. Pamiętając o morskich przygodach, tykamy podwójną dawkę aviomarinu i przesypiamy większość drogi. Około 21:00 dopływamy do Kołobrzegu. Czeka nas jeszcze droga do Łeby, ale już czujemy, że bornholmska przygoda dobiegła końca. Może jeszcze tam wrócimy?

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Białowieża 11-13 września 2009



Niedługo po naszej wyprawie na Litwę okazało się że powiększy nam się rodzina. Odłożyliśmy dalsze wyprawy na bliżej nieokreśloną przyszłość. By jednak ta przyszłość zbytnio się nie oddaliła, bardzo chcieliśmy przekonać naszą latorośl do turystyki rowerowej.

Uroki rowerowych wycieczek po Puszczy Białowieskiej odkryliśmy już dawno. Długie odcinki szerokich i równych dróg zachęcają do odkrywania puszczańskich tajemnic z siodełka roweru. Dlatego nie zastanawialiśmy się długo, jakie miejsce wybrać na pierwszą zamiejską wyprawę z 15-miesięcznym dzieckiem.
Gabrysia jeździ w krzesełku rowerowym odkąd skończyła 13 miesięcy, ale do tej pory nasze przejażdżki ograniczały się do wizyt w parku lub u babci. Jeden z naszych przyjaciół powtarza jednak, że dziecko trzeba oswajać z turystyką, więc postanowiliśmy wypuścić się nieco dalej.


PIĄTEK
Chcąc skorzystać z uroków złotej polskiej jesieni, zarezerwowaliśmy pokój u miłej pani w Białowieży, wrzuciliśmy rowery na dach samochodu i pojechaliśmy. Byliśmy na miejscu wczesnym popołudniem w piątek. Świeciło piękne słońce, a Gabi wyspała w się w czasie podróży, więc niewiele myśląc, rozpakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy na pierwszą wycieczkę. Nie chcąc zniechęcać małego podróżnika, zaczęliśmy delikatnie, od szlaku do Miejsca Mocy. Jazda po leśnych drogach sprawiała Gabrysi dużą frajdę, bo śmiała się radośnie, próbując zrywać liście z przydrożnych krzaków, a gdy to ją znudziło, łaskotała mamę po plecach.
Pewnym wyzwaniem okazał się jednak końcowy odcinek szlaku, wiodący już nie szeroką utwardzoną drogą, a ścieżką wijącą się pomiędzy korzeniami drzew. Rower co jakiś czas podskakiwał na wystającym konarze, ale mała potraktowała to chyba jako kolejną zabawę i pokrzykiwała tylko: „Oj! Oj!”.
Samo Miejsce Mocy nie robi dziś takiego wrażenia jak w czasach, gdy mało kto o nim wiedział. Wtedy naprawdę było w nim coś niesamowitego, dziś intrygujące są tylko te podwójne drzewa. Gabrysia upodobała sobie wspinanie się na wieżę widokową i wystające z ziemi głazy, co powtarzała aż do utraty sił (przez rodziców oczywiście). Harce na świeżym powietrzu ją jednak też odrobinę zmęczyły, bo w drodze powrotnej usnęła w swoim krzesełku.

To zresztą powód do małej dygresji. Kupując krzesełko zastanawialiśmy się nad takim z regulacją oparcia umożliwiającą dziecku w miarę wygodny sen. Zaufany sprzedawca odradził nam to jednak, mówiąc, że regulacja nie spełnia swojej funkcji na tyle dobrze, byśmy mogli zapomnieć o podtrzymywaniu główki śpiącego brzdąca. Musieliśmy zatem opracować jakiś system zabezpieczenia Gabi przed padaniem na nos i dewastowaniem kręgosłupa. Stosujemy metodę, która wydaje się sprawdzać na krótkich odcinkach. Zakładamy małej na szyję podróżną poduszkę u-kształtną, na której może oprzeć głowę. Niezależnie od tego, staramy się nie jeździć w porach drzemki, a jeśli już musimy jechać ze śpiącym dzieckiem, wybieramy drogi, gdzie ilość wstrząsów będzie jak najmniejsza.

Tym razem mała zasnęła na równej drodze, więc spokojnie wróciliśmy do Białowieży, gdzie zatrzymaliśmy się na parkingu w parku pałacowym, by zjeść przepyszne pierogi, sami i dziczyzną i ruskie, a Gabi z jagodami. Myśleliśmy, że Gabrysia nie zje zbyt wiele i zostawi nam coś na deser. Przeliczyliśmy się, świeże powietrze zaostrza apetyt, więc na jej talerzu został tylko jeden pieróg.
Po sycącym obiedzie , pokręciliśmy się trochę po parku i wróciliśmy na zasłużony odpoczynek. Ku swemu zaskoczeniu przejechaliśmy tego popołudnia około 30 km.

SOBOTA
Sobota przywitała nas deszczem i już myśleliśmy, że turystyka rodzinna skończy się nim na dobre się zaczęła. zanim jednak wygrzebaliśmy się z łóżek i zjedliśmy śniadanie, przestało padać. Na ten dzień planowaliśmy wypad do Kosego Mostu i Starego Masiewa, bojąc się jednak, że deszcz zaskoczy nas daleko od domu, drogę do Narewki pokonaliśmy samochodem. Mała nie mogła się doczekać jazdy rowerem i z niecierpliwością pokazywała na swoje krzesełko, powtarzając: „Tiu, tiu!”
Jazda z parkingu w Narewce, przez pachnący jeszcze deszczem las nie zajęła nam dużo czasu. Szybko dotarliśmy do wieży widokowej, na której postanowiliśmy zjeść drugie śniadanie. Gabrysię zafascynowała wysokość wieży i trudno ją było namówić nawet na ukochanego banana. Koniecznie chciała chodzić po schodach. Wreszcie jednak usiedliśmy do jedzenia i był to jeden z przyjemniejszych posiłków – wygłupom nie było końca. Po zejściu z wieży ruszyliśmy jeszcze do ostoi żubra, licząc, że uda nam się jakiegoś podpatrzeć. Żubrów niestety nie było, ale była za to obszerna altana, wprost stworzona do biegania. Po kilku rundach, zziajaną Gabrysię udało się zagonić z powrotem do krzesełka i wróciliśmy do Narewki.
Tam załadowaliśmy rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Starego Masiewa. Ta zapomniana kiedyś wioseczka prawie na granicy z Białorusią stała się bardzo modna wśród warszawiaków pragnących usłyszeć „tętno pierwotnej puszczy”. Rośnie tu sporo nowych domów i robi się dość luksusowo. My jednak nie przyjechaliśmy podziwiać hacjendy bogaczy, a raczej znajdujący się w pobliskim lesie skansen kolejki Głuszec. Najkrótsza droga trochę zniechęca do jazdy z dzieckiem, prowadzi bowiem zarośniętymi torami. Rower co chwila podskakuje na podkładach kolejowych, a mała krzyczy: „Ojej!” skansen rekompensuje jednak niewygody podróży. Stara lokomotywa i wagony są wyjątkowo fascynujące. Można kręcić korbami, naciskać guziki i wspinać się na ławki – super zabawa.
Żeby nie psuć tak poprawionego nastroju postanowiliśmy wracać do Masiewa okrężną drogą. Dzięki temu. Jadąc szerokim leśnym traktem, mieliśmy okazję z bliska obejrzeć stado jeleni, które niespodziewanie przecięły nam drogę. Wszyscy zamarliśmy z wrażenia, nawet jelenie przystanęły na chwilę lekko zaskoczone. Szkoda tylko, że aparat siedział głęboko w sakwie nie udało się zatrzymać tej niesamowitej chwili na zdjęciu. Dobrze, że zostały chociaż wspomnienia.
Gdy dojechaliśmy do parkingu, zmierzchało, a Gabrysia była już trochę zmęczona, więc gdy tylko załadowaliśmy się do auta, momentalnie zasnęła. Zerknęliśmy na licznik, dziś przejechaliśmy rowerami 27 km.

NIEDZIELA
W niedzielę rano znów padało i właściwie szykowaliśmy się do wyjazdu, ale po śniadaniu przejaśniło się, więc zdecydowaliśmy się na odwiedziny w rezerwacie pokazowym żubra. By jeszcze trochę pooddychać puszczańskim powietrzem, wybraliśmy trasę przez las. Ponieważ Gabi zasnęła po drodze, zboczyliśmy do królewskich dębów. Rozłożyliśmy się na ławeczkach, a gdy mała się przebudziła, wybraliśmy się na spacer pomiędzy majestatycznymi drzewami. W międzyczasie z zainteresowaniem oglądaliśmy żaby i ślimaki, które tłumnie wyległy na przechadzkę po porannym deszczu. Na koniec schrupaliśmy jeszcze kilka ciastek i ruszyliśmy do żubrów.

Warto było zapłacić za wstęp do rezerwatu, by zobaczyć radość i kolosalne zdziwienie na twarzy dziecka, które chyba nie spodziewało się, że na świecie jest tyle dziwnych zwierząt – włochate świnki (czyli dziki), konie z rogami (czyli jelenie i łosie) i w końcu „BUU” (czyli żubr). Musieliśmy się dokładnie przyjrzeć całej tej menażerii, więc spędziliśmy w rezerwacie kilka dobrych godzin. Na koniec Gabi zażądała jeszcze pluszowego „BUU”, którego przytulała mocno cała drogę powrotną.
Nie chciało nam się jeszcze wracać do miasta, więc po przeliczeniu funduszy, pomyśleliśmy, że dziś zaszalejemy i zjemy obiad w Carskiej. Restauracja do tanich nie należy, ale niezmiennie zachwyca wystrojem w stylu retro i ogródkiem na torach. Wszędzie widać pracę , jaką właściciele włożyli, w odnowienie zdewastowanego dworca i przywrócenie mu dawnej świetności. Poza tym, powiem szczerze, że takich ruskich pierogów nie robi nawet moja mama. Widząc te pyszności, Gabrysia odmówiła zjedzenia zupki ze słoiczka i musiałam oddać jej część swojej porcji. Po smacznym obiedzie wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż torów i obejrzeliśmy wagony przerobione na pokoje gościnne oraz saunę. Mieliśmy też okazję uciąć krótką pogawędkę z właścicielem Carskiej, który właśnie napełniał zimną wodą kadź przed sauną.
Niestety, pora wyjazdu nieuchronnie się zbliżała, więc jak najbardziej okrężną drogą ruszyliśmy na naszą kwaterę. Na liczniku rowerowym znów mieliśmy około 30 km. Na miejscu z żalem załadowaliśmy bagaże, kupiliśmy smaczny miód i wróciliśmy do domu.
Bilans: trochę nieplanowanych wydatków, wyleczony katar (zbawienne puszczańskie powietrze), zacieśnione więzy rodzinne i oswojone z turystyką dziecko. Myślę, że się opłacało.