Rowerem i bez roweru

poniedziałek, 12 września 2011

Gołdap-Botkuny-Kiepojcie-Stanczyki



Przez kilka ostatnich lat odwiedzaliśmy Gołdap dwa razy w roku. Mieliśmy tam przyjaciół, więc nasze wycieczki miały przede wszystkim charakter towarzyski. Ile godzin można jednak spędzić przy kawie, herbacie lub nawet najlepszym winie? Ktoś odpowie – mnóstwo, ale my, mimo ogromnej sympatii dla gospodarzy, mieliśmy dość siedzenia i pragnęliśmy poznać w końcu uroki Puszczy Rominckiej. Ostatecznie, zimą otwieraliśmy w Gołdapi sezon narciarski, a latem włóczyliśmy się po lesie i odkrywaliśmy tamtejsze dziwy: poniemieckie bunkry, czy piramidę w Rapie.
Najciekawszą wycieczką był jednak rowerowy wypad szlakiem „akweduktów Puszczy Rominckiej”, czyli wiaduktów nieczynnej linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy.
Wiadukty były fragmentem budowanej w latach 1917-18 magistrali z Chojnic przez Czersk, Kwidzyn, Morąg, Lidzbark Warmiński, Kętrzyn, Węgorzewo, Gołdap, Kalwarię do Olity (na Wilno). Na trasie Botkuny - Pobłędzie cześć obiektów była już do wybuchu I wojny światowej gotowa, postanowiono więc dobudować bliźniacze obiekty dla drugiego toru oraz wiadukty dla dróg kołowych.
Według rozkładu jazdy z 1938r. na linii Gołdap - Żytkiejmy kursowały trzy pary pociągów osobowych. W soboty i niedziele uruchamiano dodatkową parę. Weekendowy pociąg kursował tą linią do 1943r. i przywoził w tą okolicę turystów, grzybiarzy i wędkarzy. W 1945 r. wycofująca się Armia Czerwona rozebrała tory i w ten sposób linia kolejowa przestała funkcjonować.
„Aaa, Stańczyki!” – pomyślą wszyscy i będą mieli rację, bo podróż zakończyliśmy właśnie na najwyższych mostach starej linii. Wyruszyliśmy jednak z Gołdapi, a pierwszy przystanek zrobiliśmy już po ok. 5 km w okolicy wsi Botkuny.
Żeby dojechać do podwójnych mostów nad rzeką Jarka, trzeba zaraz za Gołdapią zboczyć w las i trzymać się starego nasypu kolejowego. Jadąc górą nasypu, wyjeżdża się wprost na jeden z mostów. Warto bacznie rozglądać się po okolicy, bo skryte między drzewami wiadukty łatwo przeoczyć. Cały swój urok pokazują dopiero po zejściu z nasypu w dolinę rzeki. Mosty w Botkunach nie są tak majestatyczne jak te w Stańczykach. Rzadko odwiedzane, zatopione w soczystej zieleni konstrukcje mają w sobie jednak coś, czego brakuje ich rozdeptanym przez setki turystów odpowiednikom. Warto zatrzymać się przy nich przez chwilę, by w ciszy pooddychać puszczańskim powietrzem. Zwłaszcza że potem czeka nas najdłuższy etap rowerowej wycieczki.
Z żalem musimy opuścić leśne dukty i wrócić na asfalt. W Jurkiszkach wyjeżdżamy na szosę i przez Galwiecie, Pluszkiejmy i Dubeninki pedałujemy w stronę Kiepojć. Jak to zwykle bywa na północno-wschodnich rubieżach, ok. 20-kilometrowa trasa jest bardzo urozmaicona. Wytrwale pokonujemy jednak kręte mazurskie drogi z ostrymi zjazdami i podjazdami, wiemy bowiem, że już wkrótce nasze oczy czeka prawdziwa uczta.
W okolicy wsi Kiepojcie, zjeżdżamy z asfaltu i polnymi drogami ruszamy na poszukiwanie kolejnych wiaduktów. Droga wznosi się coraz wyżej i wkrótce jesteśmy już na starym nasypie kolejowym. Zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy okolicę. W oddali majaczą już znajomo wyglądające łuki mostów.
Kiepojcie mogą się pochwalić największym zagęszczeniem „akweduktów” na całej trasie Gołdap-Żytkiejmy. Na przestrzeni kilkuset metrów można tu obejrzeć zarówno wiadukt, jak i parę bliźniaczych mostów kolejowych nad rzeką Bludzią. Północne przęsła wykonane są z cegły i betonu, południowy most jest niedokończony – brakuje prowadzących do niego nasypów.
Zatrzymujemy się tu na dłużej. Jest pusto i cicho, a stare konstrukcje mają w sobie coś niesamowitego. Wygłupiamy się trochę, a potem robimy piknik nad rzeką. Jest jeszcze piękniej niż w Botkunach, sądzimy więc, że Stańczyki będą prawdziwym „finis coronat opus”
Zostaje nam do przebycia niewielki ok. 4-kilometrowy odcinek. Zbliżając się do mostów, podziwiamy ich majestatyczne sylwetki, jednak na miejscu czeka nas rozczarowanie. Stańczyki to najbardziej znany, a więc i najczęściej odwiedzany fragment zabytkowej linii kolejowej. Tym razem również jest tu sporo turystów, co nie pozwala na spokojne kontemplowanie widoków. Dodatkowo, jeden z mostów został odnowiony – położono na nim polbruk, postawiono balustrady i zamontowano staroświeckie latarenki. Może to i ładne, ale przecież to nie promenada tylko stare torowisko! Dobrze, że widzieliśmy je już przed tą wątpliwą rekonstrukcją.
Nie pozostaje nam nic innego, jak udać się w drogę powrotną. Cieszymy się, że udało nam się odwiedzić mniej znane fragmenty linii kolejowej Gołdap-Żytkiejmy i że z tej wycieczki pozostanie nam coś więcej niż widok latarenek na moście w Stańczykach.

wtorek, 6 września 2011

Biebrza

Gdy smutek się w duszę wedrze,
Ruszaj kochany nad Biebrzę.
Gdy żal wnętrzności ściska,
Patrz tęsknie na rozlewiska.

Wierszyk ten napisałam kiedyś mojemu wtedy jeszcze nie-mężowi, który w gorszych chwilach lubił sobie czmychnąć do Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Od tamtej pory dolinę Biebrzy eksplorowaliśmy wielokrotnie, w chwilach dobrych i złych, z rowerami i bez, w towarzystwie i samotnie. Biebrzańskie rozlewiska zachwycają o każdej porze roku, jednak szczególnie malownicze są wiosną i jesienią. Dlatego chętnie ruszamy tam na pierwszy wiosenny i ostatni jesienny spacer.

poniedziałek, 5 września 2011

Waniewo-Śliwno / maj 2010



Kiedy już woda trochę opadnie po wiosennych roztopach, warto wybrać się do serca doliny Narwi, na kładkę edukacyjną Waniewo-Śliwno. To malownicze miejsce odwiedzaliśmy wielokrotnie, rowerowo i bezrowerowo. W maju 2010, w ramach oswajania latorośli z turystyką, przeprawiliśmy się przez liczne w tym miejscu koryta Narwi bez jednośladów. Wystarczającą atrakcją wydawała nam się dwulatka na pływających pomostach. Na kładkę dojechaliśmy samochodem od strony Białegostoku. Jadąc szosą prowadzącą w stronę wsi Kruszewo, skręciliśmy z tej drogi w okolicach wsi Konowały i dalej kierowaliśmy się na Śliwno. Alternatywna trasa to zjazd z trasy Łapy - Pszczółczyn do wsi Waniewo. Nadnarwiańskie krajobrazy były dla nas wystarczającym powodem wycieczki, obawialiśmy się jednak, że nie zainteresują małej dziewczynki. Ku naszemu zaskoczeniu, aż piała z zachwytu. A kiedy okazało się, że przeprawa wymaga czasem przeciągania liny albo zamoczenia sandałków – radość była jeszcze większa. Mniej więcej pośrodku trasy zorganizowaliśmy mały piknik na wieży widokowej. Jedliśmy drugie śniadanie podziwiając panoramę doliny Narwi. W pewnym momencie kładkę pod nami przecięło dwóch rowerzystów. Westchnęliśmy cicho, bo przeprawa rowerowa byłaby może bardziej atrakcyjna, jednak „uśmiech dziecka nagrodą za trud wychowawcy”, więc żal za dwoma kółkami trwał krótko.
Do Białegostoku wróciliśmy głodni, choć syci narwiańskich pejzaży. Ukoronowaniem rodzinnego przedpołudnia były pierogi na Artyleryjskiej, które zmietliśmy błyskawicznie. I bez roweru można się turystycznie rozerwać.