Rowerem i bez roweru

wtorek, 29 listopada 2011

Wąwóz Samaria - sierpień 2011



Chcąc ratować tegoroczne wakacje, w ostatniej chwili wybraliśmy się na tydzień na Kretę. Byliśmy trochę zniesmaczeni własnym lenistwem. Urlop w hotelu, bez roweru, bez szukania najtańszych noclegów i bez troszczenia się o pożywienie wydawał się nam symptomem nadciągającej starości, a przynajmniej „kryzysu wieku średniego”. Chcąc zmazać to przykre wrażenie, zaczęliśmy planować wycieczki do kreteńskich atrakcji.
Mieszkaliśmy w okolicach Heraklionu, więc Knossos, Malię, samą stolicę oraz nadmorskie kurorty odwiedzaliśmy, korzystając z komunikacji publicznej i własnych nóg, co dawało okazję do bardzo ciekawych spostrzeżeń. Nie był to jakiś specjalny wyczyn, chociaż, gdy opowiadaliśmy o naszych wycieczkach innym wczasowiczom, patrzyli na nas z mieszaniną zdziwienia i obawy o nasze zdrowie psychiczne. Słuchając w zamian historii o tzw. „wycieczkach fakultatywnych”, przekonaliśmy się, że podróżując sami, odwiedzamy więcej interesujących miejsc, zyskujemy niezapomniane wrażenia i oszczędzamy pieniądze.
Zachęceni przez znajomych, rozważaliśmy wyprawę do Wąwozu Samaria – najdłuższego suchego wąwozu Europy. Położenie wąwozu w południowo- zachodniej części wyspy (my byliśmy w północno-wschodniej) uniemożliwiało nam jednak samodzielne dotarcie tam i powrót w ciągu jednego dnia, dlatego chcąc nie chcąc, wybraliśmy wycieczkę zorganizowaną. Autokar zabrał nas spod hotelu o 5:20 i zaczęło się kilkugodzinne zbieranie wycieczkowiczów. Kluczenie po uliczkach nadmorskich kurortów mogło przyprawić o mdłości i było chyba bardziej męczące niż przejście 16-kilometrowego szlaku wzdłuż wąwozu. Pilotka starała się uprzyjemnić nam podróż, opowiadając o kreteńskiej przyrodzie, nie powiedziała jednak niczego, czego wcześniej nie przeczytalibyśmy w przewodniku.
W końcu zaczęliśmy się zbliżać do Gór Białych (Lefka Ori), które swoją nazwę zawdzięczają faktowi, iż z oddali wydają się jaśniejsze, niż pozostałe pasma górskie na Krecie. Z przerażeniem obserwowaliśmy jak nasz kierowca beztrosko manewruje po wąskich i krętych drogach ciągnących się tuż nad przepaściami, rozmawiając jednocześnie przez telefon. Oj, żeby i jego i nas nie zżarła rutyna – myśleliśmy.
Około 11 szczęśliwie dotarliśmy na płaskowyż Omalos, gdzie zaczyna się szlak. Rozdano nam bilety wstępu, które składają się z 2 części – pierwsza sprawdzana jest przy wejściu, druga przy wyjściu (w ten sposób strażnicy kontrolują, czy nikt nie pozostał na szlaku) – i jako jedni z ostatnich (godzina wejścia jest ograniczona tak, by wszyscy turyści zdążyli na prom po drugiej stronie) weszliśmy do wąwozu.
Straszono nas, że to nie jest wycieczka dla początkujących lub osłabionych turystów, że trzeba mieć dobre buty trzymające kostkę, nakrycie głowy i zapas wody, a co najważniejsze – że już jacyś Polacy tam zginęli. Postanowiliśmy podejść do sprawy rozsądnie – początkujący nie jesteśmy, nie będziemy ciągnąć do Grecji górskich butów (sportowe sandały powinny wystarczyć), kapelusze i woda są oczywiste, a nasi znajomi nie zginęli, choć pasjonatami turystyki górskiej nie są. Zasadniczo dobrze oceniliśmy sytuację. Wody wzięliśmy nawet za dużo, bo można ją uzupełniać po drodze, a ta z wodopoju jest dużo smaczniejsza niż kupiona w sklepie. Następnym razem wzięłabym jednak moje La Sportivy – może uniknęłabym tego okropnego bólu kolana.
Szlak turystyczny przez Wąwóz Samaria rozpoczyna się na 1227 m n.p.m., w miejscu zwanym Ksiloskalo (drewniane schody). Stąd wąską ścieżką umocnioną drewnianymi belkami schodzi się do poziomu ok. 600 m n.p.m. Po drodze mija się strażnicę Agios Nikolaos (św. Mikołaja), gdzie szlak się rozszerza i prowadzi wzdłuż koryta rzeki Tarras do opuszczonej już (choć zamieszkałej jeszcze w latach 60-tych XX-ego wieku) wioski Samaria, gdzie znajduje się cerkiew z zachowanymi XIV-wiecznymi freskami. Właśnie od kościoła Ossia Maria (Błogosławionej Marii), zbudowanego pod panowaniem Wenecjan, a później przejętego przez prawosławnych, pochodzi nazwa wioski i całego wąwozu. Poniżej wioski szlak przecina koryto górskiego strumienia, a ściany wąwozu zbliżają się do siebie coraz bardziej. W najwęższym miejscu wąwozu, zwanym Sideroportes (Stalowe Wrota), odległość między nimi wynosi zaledwie 3,5 m. Później wąwóz zmienia się w rozległą dolinę, prowadzącą do miejscowości Ajia Rumeli.
Przejście szlaku zajęło nam nieco ponad 5,5 godziny. Czytając w przewodniku, że czas przejścia wynosi ok. 6 godzin, liczyliśmy, że chodzi o przejście z zapasem na odpoczynek i podziwianie widoków. Tymczasem, zatrzymywaliśmy się tylko po to, by napić się wody lub naprędce pstryknąć jakieś zdjęcie – widoki podziwialiśmy dopiero w domu.
W Ajia Rumeli mieliśmy ponownie spotkać się z naszą pilotką, by otrzymać bilety na prom odpływający wg rozkładu o 17:30. Miejscem spotkania była tawerna Kri-kri nazwana tak na cześć zamieszkujących wąwóz kozic. Mimo ogólnej zasady, że w tawernach jest smacznie i niedrogo, w tej było tak drogo i niesmacznie, że zaczęliśmy podejrzewać jakiś układ między właścicielem a biurem podróży. Zmęczony turysta zje jednak wszystko, a potem jeszcze podziękuje i zapłaci.
Zgodnie z greckim „siga, siga…” (powoli, powoli), prom, który stanowi jedyną możliwość wydostania się z Ajia Rumeli, był opóźniony. Po podróżach komunikacją publiczną specjalnie się temu nie dziwiliśmy i wykorzystaliśmy czas oczekiwania na ochłodzenie bolących nóg w Morzu Libijskim. Podróż promem na wschód, do Chora Sfakion trwa około godziny. Płynąc, można podziwiać skaliste wybrzeże z przylepionymi do niego maleńkimi osadami, do których nie ma innego dostępu jak z morza. Pewnie byłoby przyjemnie zaszyć się tu na kilka dni, jednak w Chora Sfakion już czekał na nas autobus, który miał nas zabrać w kolejną tego dnia, mrożącą krew w żyłach podróż przez góry. Do hotelu wróciliśmy grubo po 23:00, mogliśmy jednak powiedzieć: „Samaria zdobyta.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz