Rowerem i bez roweru

sobota, 6 sierpnia 2011

Litwa, Łotwa 2007

Dzień 1 16-07-2007 Poniedziałek Trakiszki – Gizai ok. 70 km

Już w drodze na dworzec spotkała nas pierwsza niespodzianka, brak wyrobionych odruchów, więc ciężko obciążony rower Moniki się przewraca i spada łańcuch. Szybka akcja ratunkowa (pomocne okazują się zabrane przezornie rękawiczki) i jedziemy dalej. Na dworcu spotykamy Niemca w średnim wieku, który od tygodnia przemierza Mazury na rowerze, teraz jedzie do Kaliningradu, potem przez Mierzeję Kurońską do Kłajpedy (może się spotkamy?).
Przyjeżdża pociąg: pakowanie idzie całkiem sprawnie, a tego, jako ludzie niedoświadczeni, trochę się obawialiśmy. Tylko pewne „mądre” panienki zablokowały wagon rowerowy, bo zamiast powiesić rowery na hakach jak wszyscy, postawiły je w poprzek wagonu, (nie chciało im się zdejmować sakw sic!) a jadą aż do Szestokai, brawo! Gdyby nie to, byłoby wręcz luksusowo. Generalnie podobają nam się te wagony i czujemy się zachęceni, żeby jeszcze z nich skorzystać w przyszłości. W Trakiszkach przy wysiadaniu mieścimy się chyba w przepisowej minucie na opuszczenie pociągu. Pakujemy sakwy i ruszamy, zaczyna się właściwa wyprawa. Po krótkim poszukiwaniu drogi na Puńsk (i małym indagowaniu miejscowych) ruszamy w stronę Szypliszek. Jedzie się dosyć ciężko, upał, droga wznosi się i opada, teren ładny, ale w tych warunkach trudno to docenić.
W Szypliszkach wymieniamy walutę, jemy mały posiłek i ruszamy w stronę Budziska. W zasadzie tej części drogi najbardziej się obawiamy, jednak okazuje się, że nie jest tak źle, tirów nie widać aż tak dużo, nie ma nawet kolejki do granicy. Na granicy mylimy pasy, (no no wstyd jak na celnika Pani Moniko J) ale miła Litewska Pani Pograniczniczka (?)woła nas międzynarodowym - halo halo! i wchodzimy na właściwy tor. Pokazujemy dowody, następuje krótka miła rozmowa. Pani się dziwi, że jedziemy aż do Kłajpedy. Jeszcze tylko nielegalne zdjęcia pod tablicą Via Baltica i ruszamy. Drogi na Litwie są wprawdzie lepsze niż w Polsce, ale niestety okazuje się, że pasy awaryjne są dużo węższe niż u nas. Jedzie się nieprzyjemnie, dużo tirów, dużo kurzu, upał, mocne podmuchy wyprzedzających ciężarówek niemal zrzucają z drogi, do tego brak cienia. Męczymy się tak do Mariampola, tam skręcamy w stronę Kaliningradu. O dziwo jest dużo lepiej, może znaczenie ma to, że zbliża się wieczór.
Kamil ma nieprzyjemne zdarzenie, nagle zjeżdża z drogi, cudem przejeżdża przez dość głęboki rów (cały czas na rowerze) i bez szwanku ląduje po drugiej stronie. Dobrze, że nic się nie stało, rower, a zwłaszcza koła pozostają całe. Zjeżdżamy na boczną drogę do Gizai, chcemy zrobić zakupy i rozejrzeć się za miejscem na nocleg. W Gizai robimy zakupy. Okazuje się, że nie będzie łatwo dogadać się z miejscowymi, jakoś nam idzie przy pomocy mieszaniny rosyjskiego i migowego. Generalnie ludzie są mili i starają się pomóc. Budzimy spore zainteresowanie. Pijemy zimne piwko, co podnosi nas na duchu i ciele. Za Gizai wjeżdżamy do niezbyt wielkiego kompleksu leśnego, który wcześniej wypatrzyliśmy na mapie. Znajdujemy dyskretną polankę na nocleg. Jest tak duszno i gorąco, że nawet nie myślimy o rozkładaniu namiotu. Rozkładamy folię i na niej śpimy. Rowery spinamy i zakrywamy odblaskowe elementy sakw. Noc mija ciężko, jest duszno i b. dużo komarów, pływamy od potu, próby wychylenia się ze śpiwora kończą się atakiem krwiożerczych bzykaczy. No ale jakoś udaje się zasnąć.


Dzień 2 17-07-2007 Wtorek Gizaj – Jurbarkas 86 km.


Rano pobudka ok. 6:30. Poranna toaleta (jak kto umiał J). W nocy męczyły nas przeraźliwie komary, było b. gorąco i duszno, w śpiworach można było pływać od potu, generalnie nie wypoczęliśmy za dobrze. Ruszamy w drogę, najpierw trochę szutru, potem dobrej jakości asfalt litewski. W Pilwiszkach robimy zakupy w małym, dość sympatycznym sklepie. Pierwszy raz robimy zakupy, kupujemy pierwszą wodę i od razu się nacinamy. Okazało się, że kupiliśmy słoną wodę z Druskiennik. Owszem dało się pić, ale w taki upał to jednak lipa.
Dojeżdżamy do Sakai. Upał jest nieprawdopodobny. Żar leje się z nieba, rozgrzany asfalt topi się i bije od niego żar, który niestety wdychamy L. W Sakai robimy zakupy w klimatyzowanym sklepie Leader Price. Jakie wrażenia? Dwa światy: jeden miły i chłodny, drugi rozpalony jak piekło. Jemy na jakimś murku, który wydaje się nam nieuczęszczany, jednak okazuje się, że to wejście do jakiejś instytucji (może szkoły?). Panowie robią remont i wynoszą jakieś stare rzeczy, ale są mili i sugerują, żeby sobie nie przeszkadzać.
Ruszamy z Sakai w stronę Jurbarkas, żar cały czas. Po drodze, zobaczywszy jakąś gliniankę od razu się w niej taplamy, nawet myjemy, choć to na nic, bo za chwilę jesteśmy tak samo spoceni jak wcześniej. W Jurbarkas nadal upał. Nawet przejeżdżając po ogromnym moście przez szeroko rozlany Niemen nie natrafiamy na najlżejszy powiew wiatru. W mieście znowu klimatyzowany Leader Price, w którym ponownie (może z powodu klimy) robimy zakupy. Potem pijemy cudownie zimne piwko w knajpce obok. W trakcie tej jakże przyjemnej czynności wpadamy na zupełnie szalony pomysł, (takie najczęściej rodzą się przy piwku) żeby zrobić przerwę, zjeść posiłek, a jak się ochłodzi, jechać dalej nocą aż do Szyłokarmy czyli prawie na wybrzeże.
Pobudzeni piwkiem żwawo ruszamy, ale za Jurbarkas trafiamy na piękną plażę nad Niemnem. Nie możemy się powstrzymać i zostajemy, kąpiemy się w cudownie chłodnej, krystalicznie czystej wodzie. Przedłużamy tę chwilę w nieskończoność. W końcu ruszamy. Trafiamy na pierwszą na Litwie ścieżkę rowerową, trochę nam to przeszkadza, bo po szosie jechało się lepiej. Zgodnie z „pubowym” planem skręcamy do lasu na posiłek (co by się pożywić i dalej jechać nocą). Znajdujemy ładną cichą polankę w lesie. Monika niezbyt dobrze się czuje i plan nocnej jazdy upada, potem się okaże, że na całe szczęście. Jak to mamy w zwyczaju, nie rozstawiamy namiotu i kładziemy się spać na folii.
Jest jeszcze b. duszno i znowu komary maja ucztę, bo z tego upału nawet się nie przykrywamy. Około pierwszej w nocy nagła akcja: BURZA!!, zrywamy się, po ciemku szukamy drugiej folii żeby się przykryć. Przykrywamy bagaże i sami chowamy się pod folię. Siedzimy i czekamy, co będzie dalej. Czekamy, a tu burza zamienia się w zwyczajne siąpienie, które niestety może trwać nawet do rana. Ktoś - chyba Kamil - rzuca hasło: „rozstawiamy namiot”. Po ciemku idzie nam całkiem sprawnie, potem się okaże, że wtedy rozstawiliśmy namiot najszybciej w ciągu całego wyjazdu. W samą porę, gdy tylko zdążyliśmy schować się do namiotu, rozpadało się na dobre. W miarę spokojnie śpimy do rana, tylko ja mam mokry śpiwór. Jakie to przykre będę mógł empirycznie sprawdzać przez parę najbliższych dni. Nie chciał wyschnąć niemal do końca wyjazdu, „skubaniec”.

Dzień 3 18-07-2007 Środa Jurbarkas – Rusne 110 km.

Ruszamy późno, bo dopiero ok. 11. Musieliśmy trochę wysuszyć rzeczy, namiot itp. Wszystko mokre, najbardziej mój śpiwór, w którym spędziłem upojnie mokrą noc. Stąd opóźnienia, ale w końcu jesteśmy na wakacjach. Pakujemy nie w pełni wysuszony namiot, folię itd. i w drogę.
Pierwszy postój i drobne zakupy w Viesvile. Pogoda znacznie lepsza niż wczoraj, świeci słońce, ale nie jest już tak gorąco, nawet rześko. Jedzie nam się dobrze, średnia wychodzi powyżej 20 km/h. Przejeżdżamy przez ładny park krajobrazowy JURA, jest trochę podjazdów i zjazdów, ładny teren.
W Tylży tuż przy przejściu granicznym, w wyniku złego oznakowanie mylimy drogę i jedziemy w stronę Taurogów. Na szczęście szybko orientujemy się, że jedziemy w złą stronę. Taurogi w sumie nawet chcieliśmy zwiedzić, ale z powodu narastającego upału nasza chęć drastycznie spada. Kontemplując wspomnienia szkolne na temat zawarcia przez Napoleona pokoju w Tylży, lekko psiocząc, wracamy na dobry szlak.
Dojeżdżamy do Pagegai, korzystając z postoju kupujemy normalną, nie słoną wodę mineralną. Wcześniej ustaliliśmy, że zrobimy tam przerwę i znajdziemy jakiś „baras”, by spróbować litewskiej kuchni. Niestety, nic nie możemy znaleźć przy głównej drodze. Zjeżdżamy w boczne uliczki. Dojeżdżamy do dworca kolejowego. Tam zgodnie z drogowskazem miał być bar pod swojsko brzmiącą nazwą „Peronas”. Perony owszem są, „Peronasa” niestety niet. Pytamy Panie Kolejarki, (udało się dogadać po rosyjsku) które kierują nas na właściwe tory prosto do „Peronasa” właśnie. Niestety bar jest zamknięty, a w zasadzie zarezerwowany. Ze specjałów litewskich nici, można kupić co najwyżej piwo. Bierzemy od razu 5, żeby nie zabrakło gdyby niespodziewanie zamknęli interes, „żarełko” (przy pomocy Moniki, b. miło z jej strony) kupujemy w pobliskim sklepie. W barze spędzamy 2 godziny (dobre piwko J), trochę leniuchujemy.
W końcu ruszamy, droga monotonna, długie otwarte odcinki, bez lasu. Nuda !!! Robimy przerwę w Juknaiciai (ach te litewskie nazwy). Jesteśmy zmęczeni hałasem samochodów, próbujemy jak podziałają na nas drinki energetyczne (lipa nie podziałały). Monika zwiedza obiekt klasy zerowej obok przystanku, poziom podobny jak u nas (czujemy się prawie jak w domu). Przejeżdżający kierowcy pozdrawiają nas, trąbią i machają, sympatyczne, jakże inne niż w Polsce. Dość żwawo dojeżdżamy do Szyłokarmy.
Jesteśmy już tak brudni, że postanawiamy znaleźć nocleg pod dachem. Dwóch zawianych, ale miłych (może dlatego) gości bardzo stara się nam pomóc. Inny dziadek pyta skąd jesteśmy, a po odpowiedzi że z Polski szybko się zmywa. Ciekawe kogo się spodziewał, przybyszów z Marsa? Jedziemy do Rusne, naszego celu na ten dzień. Już w pierwotnych planach mieliśmy zwiedzanie delty Niemna. Wjeżdżamy na teren delty, klimaty trochę jak u nas nad Biebrzą, ale niestety bardziej widać działanie cywilizacji i zapędów władzy radzieckiej do melioracji. Przejeżdżamy b. wysoki most, (przy zjeździe starłem sobie klocki hamulcowe) i zaraz wjeżdżamy do Rusne. W Rusne zaczynamy szukać kwatery. Zaczyna się też ścieżka rowerowa prowadząca przez całe wybrzeże. Pytamy jakichś starszych ludzi na ryneczku o nocleg. Szybka wymiana zdań, króluje litewski (z ich strony) i kiepski rosyjski (z naszej). W końcu jakiś facet zabiera rower jednej z kobiet i pokazuje żeby za nim jechać, pilotuje nas do „chazajki”. Dziękujemy mu za życzliwość, pozbywając się z kolekcji jednego piwa.
Czekamy na „chazajkę”. Pensjonat wygląda podejrzanie ekskluzywnie. W zasadzie wolelibyśmy mniejszy standard, obawiamy się, że może nie być tanio. Przyjeżdża „chazajka”, ostro negocjujemy, ale mamy mało atutów, kończy się na 35 lt do osoby. Czujemy, że na Litwie nie będzie w tym roku tanio. Skoro w takim Rusne trzeba wybulić więcej niż planowaliśmy, to co będzie na ścisłym wybrzeżu? Dom od razu wyglądał zbyt elegancko więc i tak nie jest źle. Czekają nas kąpiele i inne rozkosze w postaci czystych łóżek, toalet, mydeł itp. Robimy w saloniku na dole małą imprezkę. Pewien Litwin mami Monikę jakąś podejrzanie żółtą cieczą, chyba alkoholem. (może whisky?) Ciągle gada po niemiecku lub angielsku. Oni chyba po tym wyzwoleniu tak odreagowują, że udają pełną nieznajomość rosyjskiego. W ogóle tubylcy biorą nas chyba za westmanów, (Kamil mówi, że jesteśmy za dobrze ubrani w tych odblaskowych ubrankach) co nie jest wcale dobre bo będą na próbowali kroić na kasę za każdym razem. Robimy przepierki, myjku i spać.

Dzień 4 19-07-2007 Rusne - Smyltyne ok. 92 km.

Poranek zaczął się bardzo miło, wszyscy wyspani, wypoczęci, ładne okoliczności przyrody, więc aktywnie ruszyliśmy do akcji. Plan na dzień dzisiejszy: delta Niemna zwana Żuławami Niemeńskimi. Po śniadaniu niezbyt wesoły obowiązek zapłaty 105 lt. Okazało się że nie ma „chazajki”, zonk! Zaczynamy jej szukać w domu i po całym obejściu, w końcu trafiamy na jakiegoś starszego gościa, który wskazuje nam starszą Panią. Pani jest b. miła rozmawia nawet po polsku, mówi że z litewskim u niej średnio (ciekawe jakiej jest narodowości?) Pani inkasuje zapłatę, i życzy nam dobrej podróży. Wsiadamy na rowery, robimy zdjęcie na pamiątkę i jedziemy.
W planach mamy rundkę po bagnach, wyznaczonym międzynarodowym szlakiem rowerowym R10. Na początku jest asfalt, potem jednak, jak na Litwę przystało zaczyna się szutr. My z Moniką rezygnujemy, dalej Kamil jedzie sam. Umawiamy się na pętli szlaku na przystanku. Trochę nam się nudzi, wpadam więc na pomysł, że wyjadę naprzeciw Kamila na pętlę tego samego szlaku, tylko że od drugiej strony. Po ok. 8 km znowu dojeżdżam do szutru i rezygnuję (bałem się, że Kamil gdzieś skróci pętlę, skręci w bok i się nie spotkamy), ale mogę dzięki temu zobaczyć trochę słynnej delty. Po drodze mijam kilka zachodnich ekip rowerowych (wyglądali na Holendrów). Wracam na przystanek do Moniki, kupujemy w budce jakiegoś hamburgera i herbatę (dało się zjeść). Dobrze, że wróciłem, bo Kamil faktycznie skrócił trasę.
Tymczasem na przystanku zaczepia nas, tym razem po niemiecku, jakaś babcia. Opowiedziała nam ciekawą historię. Okazuje się, że jest Niemką i mieszka tu jeszcze od przed wojny, gdy były tu Prusy Wschodnie. Cieszy się, że może porozmawiać z Moniką we własnym języku. Potem okazuje się, że chce od nas kasę i miła atmosfera pryska. Zapewne na początku wzięła nas za Niemców, a tu rozczarowanie: Polacy i to jeszcze, jak to Polacy, bez kasy.
No ale starczy tego dobrego, czas ruszać. Wg planu mamy dojechać do Szyłokarmy, a potem do Kintai nad Zalewem Kurońskim. Za Szyłokarmą, po skręcie na Kintai, po kilkuset metrach ładnego asfaltu zaczyna się wszechobecny tutaj szutr. Zaczynam się wkurzać (głównie chodzi mi o to, żeby znowu nie rozcentrować tylnego koła). Po krótkiej naradzie z pewnym bólem rezygnujemy z jazdy nad zalew i ruszamy prosto na Kłajpedę. Okazuje się, że trafiliśmy chyba na najgorszą dla rowerzysty drogę na Litwie. Nie dość że wąska i dziurawa (tak jak w Polsce) to jeszcze z ogromnym jak na Litwę natężeniem ruchu. Do tego pozrywane pobocza, na których można stracić koło, koszmar. Dojeżdżamy do Priekale, próbujemy coś wreszcie zjeść na ciepło, ale nic sensownego nie znajdujemy, jest jeden na oko zbyt elegancki bar, więc kupujemy żarcie w sklepie i jemy w pobliskim parku. Miasto, drogi i okolica nam się nie podobają, raczej w ten rejon już nie wrócimy. Ruszamy, przy wjeździe do Kłajpedy znowu trafiamy na szlak R10, jednak jest poprowadzony po zwykłym dziurawym asfaltowym chodniku, miejscami leży rozbite szkło i śmieci, duże rozczarowanie. W ogóle wjazd od tej strony do Kłajpedy jest fatalny (plus roboty drogowe) miasto jawi się jako b. brzydkie, mamy zupełnie inne wrażenia niż w zeszłym roku.
Wjeżdżamy do miasta, robimy zdjęcia przy wielkiej mapie Kłajpedy i jedziemy dalej, chcemy jeszcze zrobić zakupy i zdążyć na prom na Mierzeję, a jest już dość późno. Naginamy dość raźno, rozmyślając nad tym jak to ładnie rząd litewski potrafi się zareklamować na swoich stronach internetowych. Jaki to mają ładny nowoczesny szlak rowerowy prowadzący przez całe wybrzeże (210 km), a jaka jest rzeczywistość.
Robimy zakupy w ogromnej Galerii Handlowej (Centra handlowe też tu dotarły) i pędzimy na prom, wpadamy w samą porę, prom właśnie odpływa, fajnie - nie musimy czekać. Płyniemy na mierzeję, jest ładny wieczór, robimy sobie zdjęcia itp. Na mierzei jest ładna ścieżka rowerowa, taka z prawdziwego zdarzenia. Jakimś cudem gubimy się jednak w tym lesie.
Emocji dodają niesamowite, b. strome podjazdy i zjazdy (z ciężkimi sakwami to prawdziwa ekstrema). No i okazuje się, że w końcu wyjeżdżamy z lasu w tym samym miejscu, w którym do niego wjechaliśmy. No ale w końcu zjeżdżamy na plażę od strony otwartego morza. Rowery są b. ciężkie, zejście z nimi na plaże po schodach to koszmar, potem jeszcze ciągniemy je po piasku. Morze szumi jak szalone i mocno wieje wiatr. Bardzo się cieszymy, że jesteśmy wreszcie nad morzem, jednak nie za bardzo widzimy możliwość spania przy tak silnym wietrze (a jest już ciemno ok. 23). Próbujemy schować się za jakąś budką, ale to niewiele daje. Przypadkowo odkrywam jednak na wydmach świetne, osłonięte od wiatru miejsce, jakby specjalnie wykopaną platformę na namiot (niewykluczone, że ktoś tu już wcześniej spał). Nasz namiot idealnie się tu mieści. Szybciutko i sprawnie się rozkładamy. Jest uroczo, Monika się jeszcze kąpie (odważna albo taka zdesperowana J). Potem pijemy piwko świeżo zakupione w hipermarkecie, oglądamy rozgwieżdżone niebo i cieszymy się chwilą - dla takich momentów warto jeździć na wyprawy J. No cóż, trzeba jednak spać, bo chcemy wstać zanim się rozjaśni. Nie mamy pewności czy tutaj można rozbijać namioty na wydmach i wolimy nie dowiadywać się tego z ust jakiegoś miejscowego strażnika przyrody. Lulu.

Dzień 5 20-07-2007 Smiltyne – Nida ok. 65 km.

Wstajemy o 6:30, bojąc się, że skoro śpimy na wydmach to grozi nam mandat. Niestety okazuje się, że zamknięcie namiotu na noc miało uboczny skutek. Namiot strasznie nam zaparował i jest mokry. Musimy czekać na słońce. W sumie okazuje się, że czekać trzeba było ok. 2 godzin.
Korzystamy więc z uroków kąpieli w lodowatym morzu. Poza tym jest czas, żeby na spokojnie zadbać o siebie - higiena te sprawy J. Po kąpieli odezwała mi się stara rana spod Verdun, tzn. sprawy reumatyczne, cóż starość nie radość. Z pewnym trudem składamy namiot, który jak się okazało jednak nie do końca wysechł. Przepychamy rowery po wydmach, na ścieżce pakujemy sakwy i jedziemy. Na początek kierujemy się do Muzeum Morskiego. My z Moniką zwiedzaliśmy muzeum w ub. r. więc na zwiedzanie udaje się tylko Kamil. My czekamy, jemy lody, opalamy się, czytamy, uzupełniamy relację w notesiku, wypełniamy pocztówki i robimy obserwacje socjologiczne. Towarzystwo liczne i międzynarodowe, ludzie w zasadzie wykazują tłumne zachowania podobne do naszych polskich. Trochę to zabawne, że ludzie tak naprawdę niewiele się różnią w stadnych zachowaniach bez względu na narodowość. Kamil wrócił po ok. godzinie, biedny nawet nie zwiedził muzeum w środku, bo nie chciał żebyśmy zbyt długo czekali.
Ruszamy międzynarodową drogą rowerową R10 do Nidy. Ścieżka prowadzi przez ładny urozmaicony teren, jest poprowadzona zupełnie niezależnie od drogi dla samochodów, wije się przez las, jest dobrej jakości (odpowiednio szeroka, nie tak jak ta do Supraśla). Poza tym panuje na niej duży ruch, nawet rzec by można - bardzo duży. Wśród rowerzystów przeważają głównie zachodni turyści, ze strzępów rozmów można wyłapać że królują Niemcy i Holendrzy. Mijamy też klasycznych „sakwiarzy”. Niemcy jadą z małymi flagami narodowymi na rowerach.
Po drodze mamy ciekawe widoki w postaci spalonego lasu. Tak naprawdę widok wcale nie jest ciekawy tylko smutny. To musiał być jakiś spory kataklizm, las jest wypalony na ogromnej przestrzeni, dla kontrastu miejscami zachował się w całości i przez to robi to jeszcze bardziej katastrofalne wrażenie. Robimy sobie zdjęcia na tym księżycowym tle i jedziemy dalej. Po drodze zatrzymujemy się w kilku miejscach, robimy zdjęcia, podziwiamy widoki. Wydmy są piękne, pogoda super, nie za gorąco, nie za zimno, nie ma na co narzekać, można tylko cieszyć się wycieczką.
Mniej więcej w połowie mierzei znajduje się miejscowość Judrokante. Postanawiamy, że tam coś zjemy (wreszcie) z kuchni litewskiej, oczywiście mieliśmy na myśli Zepelinai. Okazało się, że ponownie musieliśmy się rozczarować. Najpierw był problem ze znalezieniem odpowiedniej knajpy, nie za drogiej, ale kulturalnej no i takiej żeby można było spokojnie zostawić rowery. W końcu znaleźliśmy poza centrum małą restauracyjkę. Knajpka niby fajna, tylko obsługa nie najlepsza. Mało rozgarnięte: młoda kelnerka i barmanka, nie znające żadnego języka, nawet rosyjskiego. W końcu zawołały kobietę z kuchni (bardzo opryskliwą zresztą), która ledwie mówiła po rosyjsku.
Niestety nie mieli kartaczy (zaczynamy podejrzewać, że kartacze występują tylko w części Litwy znajdującej się bliżej Polski i klasycznej Żmudzi, a tu jest tzw. Mała Litwa) Wybór padł na czebureki (coś nam chodziło po głowie, że to potrawa z kuchni tatarskiej, więc poniekąd z naszych terenów, czyli dobre bo nasze J). Z trudem się jednak dogadaliśmy w kwestii „co to takiego te czebureki”? W końcu Pani przyniosła rzeczone Czebureki. Okazało się, że to takie jakby placki napełniane mięsem, do tego Pani podała je nam ręką, bo chyba zsunęły jej się z talerza, potem nagle zaczęła w nich grzebać, jakby czegoś usilnie szukała, może rachunku? Nie no, to nas powaliło - jaja na całego! Wrażenia w każdym razie niesamowite i knajpa jakby żywcem przeniesiona z „Misia” Barei. No nic, nieważne, w końcu jemy coś ciepłego, choć nie najlepszego w smaku. Generalnie nie polecamy tej knajpy, niestety nazwy nie zapamiętaliśmy (czyżby klasyczne wyparcie?).
Po posiłku podjeżdżamy nad Zalew i robimy parę fotek, ładna miejscowość turystyczna jak każda na Mierzei. Ruszamy szosą wzdłuż zalewu, obserwując po drodze ludzi, robiących na nas wrażenie snobistycznie patrzących na otaczającą ich rzeczywistość. Okazało się potem, że to była tylko wprawka przed dalszymi podobnymi spostrzeżeniami. Jedziemy dalej, miał to być luźny dzień, a w sumie męczymy się okrutnie, może to ten kryzys, o którym czytaliśmy, że przychodzi na 5 dzień? Chyba to jednak upał daje nam się tak we znaki. Po drodze mamy w sumie dość zabawny epizod (tzn. dla mnie i dla Kamila, dla Moni mniej) Monika wchodzi obok przystanku do takiego „odjechanego” wychodka, żywcem wyjętego z lat 50-tych, i jakoś tak długo nie wychodzi Okazuje się, że w środku gubi okulary przeciwsłoneczne. Niestety, po prostu wpadły w otchłań niebytu… Sprawa nie do uratowania, zresztą znaleźć chętnego na ratunek byłoby trudno.
Po wjechaniu do miejscowości Nida, najpierw idziemy zwiedzić dom Tomasza Mana (Tomo Mano jak oni Go nazywają). Niestety droga prowadzi po długich stromych schodach, co nas, dotkniętych kryzysem, niespecjalnie cieszy. Na górze robimy zdjęcia, przez chwilę słuchamy koncertu fortepianowego, którego dźwięki dochodzą z wnętrzna domu. Potem jedziemy dalej obserwując otoczenie. Jeśli Judrokante wydało nam się snobistyczne to nie wiem co napisać o Nidzie! Ja w każdym bądź razie pierwszy raz widzę w restauracji psa jedzącego z talerza, gdy obok jego właściciel je dokładnie to samo z takiego samego talerza. Lubię zwierzęta, ale to już przegięcie. Zaczynamy mieć przeczucie graniczące z pewnością, że nie będziemy czuć się dobrze w tej miejscowości.
W związku z tym, że wszędzie tutaj jest teren Parku Narodowego, postanawiamy, że nie będziemy się rozbijać na dziko, tylko poszukamy czegoś legalnego tzn noclegu na kempingu. Udajemy się do IT w celu zasięgnięcia języka. Okazuje się, że jest tutaj tylko jeden duży kemping, kierujemy tam nasze rowery. Kemping okazuje się ogromny i cholernie nowoczesny, co nam nie wróży specjalnie taniego noclegu. Rzeczywistość jednak i tak ponownie nas zaskakuje - za nocleg wychodzi po 30 litów od osoby (więcej niż za pokój). Nawet za rowery trzeba płacić.
Towarzystwo jest wybitnie międzynarodowe, głównie oczywiście Niemcy i Skandynawowie, ceny w Nidzie są takie, że chyba nawet oni śpią tu z oszczędności. Rozbijamy namiot obok pary starszych Niemców, którzy głównie zajmują się czytaniem książek i graniem w szachy. Wieczorem doceniamy ten kemping i uznajemy że cena jest adekwatna do poziomu oferowanych usług. Najbardziej nas zadziwiają prysznice na fotokomórkę (dzięki temu Kamil wysłany jako „razwietka” miał przygodę pod prysznicem J). Cudownie jest znowu wziąć kąpiel w ciepłej wodzie. Jedyne do czego absolutnie nie możemy się przyzwyczaić to obecność takiej masy ludzi, już zdążyliśmy od takich tłumów odwyknąć. Idziemy spać, trochę nam przeszkadzają głośno rozmawiający sąsiedzi, w sumie jednak zasypiamy bez problemu. Kolejny dzień za nami.


Dzień 6 21-07-2007 Nida - Święta (plaża) ok. 50 km.

Rano wstajemy, korzystamy jeszcze raz z dobrodziejstw cywilizacji, pakujemy się, żegnamy z Niemcami i jedziemy na Diunę. Jest to ogromna wydma, do której wiedzie asfaltowy, bardzo stromy i długi podjazd, my z Moniką odpuszczamy i schodzimy z rowerów, Kamil bierze się na ambicję, zmienia przełożenie na najlżejsze możliwie i postanawia wjechać na rowerze (nie wiem czy mu się udało, bo zaraz zniknął za zakrętem J). Znając Kamila na pewno dopiął swego. Na wydmie jest zegar słoneczny, sama góra podobno miała znaczenie religijne już w czasach pogańskich. Widoki ciekawe, ale w sumie podobnie jest w Łebie, wydmy w Łebie są chyba nawet ładniejsze.
Z ciekawostek - granica rosyjska jest na wyciągnięcie ręki, dla mnie osobiście to ciekawe doświadczenie, gdyż 3 lata wcześniej podziwiałem te same wydmy z drugiej strony granicy. Niby to samo, ale oba kraje, a zwłaszcza infrastruktura turystyczna tak się różnią, że mam nieodparte wrażenie jakbym był gdzieś bardzo daleko, a nie w odległości ok. 2 km. Cóż, dosyć podziwiania, zjeżdżamy na dół w sposób mocno karkołomny i kierujemy się do portu. W związku z tym, że Monia nadal nieszczególnie się czuje i powrót rowerem raczej odpada, mamy plan, aby połączyć przyjemne z pożytecznym i wrócić do Kłajpedy statkiem. Po Zalewie Kurońskim pływają specjalne statki pomiędzy Nidą a Kłajpedą.
Niestety w porcie okazuje się że statek jest dopiero o 17, a poza tym kosztuje 50 lit., więc ten piękny plan pali na panewce. Udajemy się na dworzec z zapytaniem o autobus. Autobusy do Smyltyne kursują regularnie co godzinę, pytanie tylko czy można się zabrać z rowerami. Pani w kasie płynnym rosyjskim informuje nas, że wszystko zależy od „wodziciela”. Jak się zgodzi zabrać, to można jechać. „Wodziciel” był na tyle miły, że się zgodził, koszt za rower 10 lit. plus bilety. Mój rower idzie do środka autobusu, Moniki i Kamila mieszczą przepastne luki bagażowe. Wcześniej cała procedura rozpakowywania i pakowania, to samo, gdy wysiadamy w Smyltyne tylko że na odwrót. Potem jeszcze szybciutko na prom i już jesteśmy na stałym lądzie w Kłajpedzie. Poszło nam dość sprawnie.
W Kłajpedzie już byliśmy, więc widok starówki (niespecjalnej zresztą) nas nie kręci, robimy zdjęcia i szukamy szlaku rowerowego R-10. Szlak owszem jest, ale ścieżki w Kłajpedzie wyglądają tak jak u nas, czyli polbruk (litbruk?). Bez rewelacji, poza tym poprowadzone są wzdłuż chodnika, więc piesi tak jak u nas beztrosko na nie wchodzą. Jednak największa parodia jaką widzieliśmy na Litwie (w sumie dość dobrze rozwiniętej rowerowo) to ogromne marmurowe schody, prosto na które wprowadzała ścieżka. Schody były naprawdę ogromne, śliskie, rower obciążony sakwami, więc wprowadzenie go to prawdziwy wyczyn. Kamil próbuje, my postanawiamy objechać schody ulicą. Jak się okazuje mogło się to skończyć nieszczęściem. Autobusy niezbyt tam zwracają uwagę na cyklistów, jeden aż się otarł o sakwy Moniki, jakimś cudem się utrzymała na rowerze, ale nieszczęście było blisko.
Ścieżka prowadzi dalej przez park, później okazuje się, że w tym parku jest oznaczona tak dziwnie, że w efekcie ją gubimy. Staramy się jednak jechać dalej na czuja zachowując dobry kierunek czyli wzdłuż morza na północ. Przejeżdżamy przez zatłoczone miejscowości wypoczynkowe, jest mnóstwo samochodów i tłum ludzi. Nie rokuje nam to dobrze w perspektywie poszukiwania noclegu pod dachem. Za jakiś czas znowu trafiamy na szlak. Po drodze w okolicach miejscowości Karkle mija nas kawalkada limuzyn (m.in. limuzyna Hummer którą widzieliśmy pod hotelem w Kłajpedzie). Wysiadają elegancko ubrani ludzie (chyba wesele) i robią zdjęcia. Potem będą nas jeszcze mijać kilka razy, co nie jest przyjemne na wąskiej jezdni.
Szlak R-10 jest w tym miejscu poprowadzony po zwykłej drodze. Za jakiś czas przechodzi jednak ponownie na oddzielnie poprowadzoną ścieżkę rowerową. Po drodze cały czas mijamy zapełnione kempingi i sznury zaparkowanych aut. W pewnym momencie w akcie desperacji zajeżdżamy do jakiegoś pensjonatu. Tam młody człowiek najpierw się uśmiecha, a potem nienaganną angielszczyzną wyjaśnia, że znalezienie noclegu jest „impossible” i najlepiej zrobimy jeśli wrócimy do Kłajpedy, kupimy w hipermarkecie najtańszy namiot i rozłożymy się tam gdzie nam się będzie najbardziej podobało. Tak też uczyniliśmy, ale dopiero za Pałangą.
Co do samej Pałangi – wszystko to, co wcześniej odbieraliśmy jako dziki tłum, przy Pałandze wymiękło. Tak nieprzebranych tłumów nie widzieliśmy chyba nigdzie, w żadnej dotychczasowej podróży. Korki i bezkres tłumu nieogarniony. Babcie, które zawsze stały na rogatkach Pałangi, owszem były – łącznie trzy J. Ceny? Po 250 lit od twarzy J. Śmiech na sali, my z Moniką mieliśmy chyba 500 na cały wyjazd na dwoje. Babcie poradziły nam, żebyśmy pojechali na dworzec, tam miały siedzieć „tańsze” babcie. Te tańsze chciały chyba po 300, do tego kręciły nosem na nasze rowery. Troszkę się z nimi podroczyliśmy (tak dla jaj), pośmialiśmy (jedna mówiła coś łamanym angielskim stąd pewnie uważała, że powinno być drożej niż u innych – za znajomość języków obcych).
No dobra, R-10 nadal jest nasza, ruszamy w stronę Świętej. Po drodze, gdy zaczyna się ściemniać zjeżdżamy na plażę. Rozkładamy się na piasku, robimy zupę, pijemy piwo, rowery owijamy czarną folią. Potem rozkładamy namiot. Jest cudownie cicho, piękny zachód słońca, cudowny pomruk fal, ostatni nieliczni ludzie zbierający bursztyny. To zdecydowanie najpiękniejszy wieczór na tej wyprawie. Warto żyć dla takich chwil.


Dzień 7 22-07-2007 Święta – Święta 9 km.


Rano okazuje się że spaliśmy na plaży nudystów, widocznie również upodobali sobie to urokliwe miejsce. Jest dwóch facetów z rowerami, lubiących najwyraźniej dziurkować piach (na golasa robią pompki). No i jest Pani w rozmiarze superciężkim z partnerem. Dobrze, że Monika nas ostrzegła, bo dla męskiej części ekipy szok mógłby być zbyt dotkliwy. Dyskretnie fotografujemy uroki nudystki. Możemy się nimi podzielić (jeśli znajdzie się ktoś, kto zaryzykuje i będzie chciał). Chętnych może być jednak brak, bo wygląda jak Godzilla wychodząca z morza.
No dobra, dość tych atrakcji, pakujemy się i opuszczamy to urokliwe miejsce w poczuciu, że to był nasz najprzyjemniejszy nocleg na tej wycieczce. Schodzi się jednak coraz więcej amatorów nagich kąpieli (średnia wieku 50+), to dodatkowy powód żeby się zwijać. Ruszamy R-10 w stronę Świętej, po drodze robimy zakupy w sklepie, z myślą, że muszą nam wystarczyć aż do Lipawy. Taki mamy plan – nie łudząc się, że znajdziemy nocleg postanawiamy jechać bezpośrednio na Łotwę i w Lipawie spać w tamtejszym schronisku. Potrzebujemy teraz kantoru i apteki, apteka jest, kantoru nie znajdujemy. Tłok niesamowity, rok temu, gdy tu byliśmy osada była wymarła więc teraz robi to na nas jeszcze większe wrażenie. Pod apteką dochodzi do burzy mózgów (było naprawdę ostro). Po tej wymianie zdań jesteśmy zdeterminowani, aby koniecznie znaleźć nocleg. Wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy (męska część ekipy), że z Moniką jest tak źle i naprawdę cierpi. Tak to jest gdy się nie mówi wprost, tylko wysyła sygnały i sugestie licząc naiwnie że faceci sami się domyślą.
Ruszamy w stronę granicy, przed nami dzisiaj 80 km do Lipawy. Gdy wyjeżdżamy poza Świętą widzimy jakiś pensjonat. Zajeżdżam bez specjalnych nadziei, tym bardziej, że jest dość ekskluzywnie. Wychodzi jakaś blondynka. Pytam po angielsku o nocleg, widać, że nie za bardzo rozumie, przechodzę więc na rosyjski. Pani mówi, że owszem jest domek i jest pokój, za domek 150 lit., za pokój 90. Myślę sobie nie tak drogo jak na tutejsze warunki i chyba trzeba będzie wziąć, biorąc pod uwagę stan Moniki. Jakże się miło zdziwiłem, gdy się okazało że te 90 jest za 3 osoby J. Nie będąc do końca pewny, czy dobrze zrozumiałem mówię, że zapłacę za 2 noclegi, okazuje się na szczęście, że zrozumiałem dobrze. Szybciutko płacimy żeby się nie rozmyślili, Pani inkasuje opłatę, 30 lit. za dobę. Nie posiadamy się ze szczęścia. Sytuacja naprawdę była podbramkowa.
Okazuje się co prawda, że rowery muszą stać na podwórku, ale może ich nie „skroją”? W końcu to nie Polska J. Wieczorem wyjaśnia się tajemnica taniego noclegu, okazuje się, że pod naszym oknem jest knajpa, cały dzień gra głośno muzyka, w pokoju słychać ją tak, jak gdybyśmy mieli włączone głośno radio. Na szczęście jest to knajpa z klasą i grają spokojne kawałki typu Sting i Chris Rea, a nie „Jest już ciemno, ale wszystko jedno”. Jednak i tak jesteśmy zadowoleni, pluskamy się pod prysznicem. Udajemy się jak zwykli, nudni turyści na spacer po Świętej. Dużo ludzi, ale tak zwyczajnie, bez „oszołomstwa”, to najwyraźniej miejscowość dla ludzi z normalnymi portfelami. Kupujemy na kolację rybkę wędzoną, robimy zakupy (głównie piwne) w Leader Price. Oglądamy na morzem figurki 3 kobiet z obłędem w oczach – jakaś legenda o kobitkach czekających na mężów, którzy nie wrócili z morza. Nic ciekawego. Wracamy na nocleg. Popijając piwko, zjadając rybkę słuchamy muzyki zza okna, jest fajnie. Na wyposażeniu pokoju jest nawet telewizor, działa tylko ruski program, trochę majstrujemy, co by znaleźć inne kanały, w wyniku tych działań za chwilę nie mamy już żadnego programu, nawet ruskiego. Generalnie to był dziwny ale fajny dzień, praktycznie w ogóle bez rowerów. Odczuliśmy nieprzyjemnie, że odległości jak gdyby się mocno zwiększają, gdy poruszasz się pieszo. Nic dziwnego, że na rower niektórzy mówią 7-milowe buty. Śpimy w łóżkach – szok.


Dzień 8 23-07-2007 Święta – Lipawa – Święta 150 km.


Dziś ruszamy tylko z Kamilem na „lekko” do Lipawy. Monika zostaje i zwiedza Połangę przy pomocy autobusu (ach te otarcia). Za chwilę mijamy granicę, smutny łotewski pogranicznik żąda okazania dowodów, Schengen dopiero za rok. Okazuje się że jesteśmy w niezłej kondycji, lecimy cały czas ponad 30km/ha. Średnio wyszło nam 25. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że mamy wiatr w plecy, więc nie jesteśmy tacy mocni jak nam się przez chwilę wydawało. Po 2,5 godzinie jazdy stoimy pod napisem Liepaja. Łotwa jawi się nam jako kraj dużo biedniejszy niż Litwa, przede wszystkim o bez porównania gorszych drogach. Ludzie są też wyraźnie biedniej ubrani. Na rogatkach Liepai mamy niesamowite spotkanie, widzimy legendarnego Włodka Komandosa z Białegostoku, który już 2 tydzień jedzie samotnie dookoła Litwy i Łotwy. Nie możemy się nagadać, zwłaszcza Włodek się cieszy, że wreszcie może porozmawiać z kimś po polsku. Opowiada nam swoje przeżycia, dzieli się doświadczeniami, nie możemy się rozstać. Jednak w końcu trzeba, robimy jeszcze razem zdjęcia i z żalem się żegnamy.
Wjeżdżamy do miasta, kierujemy się na starówkę, jedyna zadbaną część miasta. Oglądamy kościół Św. Trójcy z największymi organami w tej części Europy. Potem jedziemy do dzielnicy Kara Oste. To nas najbardziej ciekawi, gdyż jest to dzielnica, gdzie stacjonowały radzieckie okręty podwodne. Są też niestety pozostałości bloków po radzieckich, w których o dziwo nadal mieszkają ludzie, głównie Rosjanie, którzy tu zostali po rozpadzie ZSRR. Liepaja robi przygnębiające wrażenie zaniedbanego przemysłowego miasta, jednak przy dzielnicy Kara Oste to i tak miód. Po drodze łapie nas deszcz który przeczekujemy na stacji Statoil, studiując na ściennej mapie topografię miasta. Na Kara Oste widać, że to była przed wojną piękna dzielnica, są jeszcze pozostałości eleganckich domów, alejek zieleni itp.
Szukamy tej bazy okrętów podwodnych, o którą nam głównie chodziło. Pytamy strażnika w porcie, ten co dziwne nie chce z nami rozmawiać po rosyjsku, od razu przechodzi na angielski. To nam uświadamia jaki jest stosunek Łotyszy do Rosjan. Od niego dowiadujemy się, że teren bazy został sprzedany niemieckiej firmie, ale że można wejść nielegalnie przez dziurę w ogrodzeniu i obejrzeć silosy, w których stały kiedyś okręty. Same okręty zostały już pocięte na żyletki i wywiezione. Po dłuższej rozmowie okazuje się facet pracował w Anglii i poznał mnóstwo Polaków, mówi że Łotyszy procentowo wyjechało jeszcze więcej niż nas, ale ich nie widać, bo to mały naród i nie rzucają się w oczy tak jak Polacy. Poza tym zna dobrze Polskę, był praktycznie we wszystkich miastach, także w Białymstoku.
Udaje nam się wejść na teren byłej bazy właśnie przez niezawodną dziurę w płocie i porobić trochę zdjęć. Mało już zostało śladów po radzieckiej bazie, są jeszcze silosy i rosyjskie napisy na murach, MIR itp. Mamy zamiar jeszcze poszukać bunkrów które pochodzą z czasów carskich. Ciekawostka polega głównie na tym, że są obmywane przez fale, gdyż stoją zanurzone w morzu. Niestety, nie udaje nam się, a robi się już późno i trzeba powoli kierować się w stronę Litwy. Przejeżdżamy jeszcze szybko przez dzielnicę mieszkaniową Kara Oste. Mieszkają tam nadal rodziny byłych marynarzy. Wrażenie koszmarne, okna bez szyb, bloki wyglądają jakby niedawno przeszła tu wojna, brak drzwi, ludzie o smutnych twarzach.
W pobliskim sklepie robimy zakupy piwa łotewskiego i estońskiego (nalepki dla teścia) i ruszamy w stronę Litwy. Zaraz po ruszeniu mam nieprzyjemne zdarzenie na pobliskim rondzie. Omal nie potrąciła mnie kobieta, w ostatniej chwili zobaczyłem zderzak dosłownie kilka cm od mojego kolana. Wszystko to powoduje, że z Lipawy wyjeżdżamy z pewną ulgą. Okazuje się, że powrót nie będzie tak przyjemny jak jazda w tamtą stronę. Cały czas jedziemy pod silny wiatr. Umawiamy się z Kamilem, że zmieniamy się co 20 km, zaciskamy zęby i jedziemy. Każdy skupia się ambitnie na swoich 20 km, a potem chowa się za partnera i łapie oddech. Pod wieczór robi się ciszej, bo wjeżdżamy do lasu i jedzie się już zupełnie dobrze. Przekraczamy granicę, budząc miłe zainteresowanie nowej żeńskiej zmiany pograniczników.
Od granicy do domu mamy już zupełnie blisko więc przyjeżdżamy b. szybko i za chwilę witamy się z Moniką. Wieczór spędzamy na opowiadaniu wrażeń, piciu piwa łotewskiego i snuciu planów na następny rok. Jak wiadomo przy piwie rodzą się najlepsze pomysły (Estonia i Finlandia w następnym roku J). Potem obowiązkowe i zasłużone lulu.

Dzień 9 24-07-2007 Święta- Palanga-Karkle-Święta 76 km.

Postanawiamy spędzić dzień lenia. Jedziemy polansować się po okolicznych kurortach. No a jak lans, to na całego, wkładamy kolarskie ubranka kręcimy się po deptaku i molo w Pałandze. Do tego szybka przyjemna jazda bez sakw po doskonałych ścieżkach w okolicy Pałangi. Odwiedzamy Birute Hill, w Karklach zwiedzamy poniemiecki cmentarz, a Kamil i Monika wybierają się sami na piękne, wysokie klify. Ja zostaję przy rowerach i gapię się z dużą przyjemnością na morze. Wracając obok ścieżki rowerowej trafiamy na sympatycznie wyglądającą knajpkę. Zachęceni siadamy. Okazuje się, że obsługuje nas miła młoda kelnerka znająca angielski. Po podaniu posiłku okazało się, że nie jest już tak miło, żarcie jest mocno średnie a i rachunek zaskakująco wysoki. Płacimy i wsiadając na rowery śmiejemy się, że ten rachunek to zapewne dodatkowo za młodą ładną Panią, a zwłaszcza za jej angielski.
Czas mija szybko, wracamy do Pałangi. W Pałandze idąc na całość zachodzimy do naszej ulubionej knajpy, którą odkryliśmy rok wcześniej – nazywa się De Cuba (polecamy uczciwie). Jest to jedna z lepszych restauracji w Pałandze, jedzenie b. dobre, obsługa mówi po angielsku, a rachunek w sumie wychodzi taniej niż w tej dziwnej knajpce w Karklach. Cóż, robimy jeszcze zakupy i rezerwujemy telefonicznie pokój w hostelu w Wilnie. Chmurzy się i wyraźnie zbiera na duży deszcz, a my zostawiliśmy nasze pranie do wyschnięcia. Wiadomo jak to na wyprawie, korzysta się z każdej możliwości prania, więc praktycznie suszą się wszystkie nasze ciuchy i nie mamy ochoty, żeby znowu zmokły. Pędzimy więc do domu, bijąc rekordy prędkości (kondycja jednak ok.). Zdążamy na ostatnią chwilę przed burzą. Zadowoleni z udanego dnia popijamy piwo czując, że nasza wyprawa nieuchronnie się kończy bo jutro zaczynamy odwrót.

Dzień 10 25-07-2007 Święta – Kłajpeda 40 km, Kłajpeda – Wilno 376 km. (pociąg)

Rano płacimy za noclegi, żegnamy się z gospodarzami, pakujemy i ruszamy do Kłajpedy. Do Pałangi jedziemy szosą. Jest średnio przyjemnie, bo ruch spory (wakacje). Po drodze w Pałandze robimy zakupy, Kamil jest tak zapobiegliwy, że już na tym etapie podróży kupuje alkohol do domu. Pociąg mamy o 17 więc jesteśmy spokojni że zdążymy. Z Pałangi do Kłajpedy jedziemy już ścieżką rowerową. Jedzie się super, czysta przyjemność podróżowania rowerem, po drodze zaskakują nas znaki ograniczające prędkość na ścieżce (do 30 km/h). W Polsce chyba byśmy na coś takiego nigdy nie trafili.
Na dworcu jesteśmy o godz. 15, więc jesteśmy spokojni, że wszystko załatwimy i wsiądziemy bez stresu do pociągu. Okazuje się, że zaczynają się schody i problemy zupełnie niezrozumiałe chyba w żadnym innym kraju Unii Europejskiej. Najpierw się okazuje że kasa jest zamknięta (myślimy „spoko” u nas też zamykają kasy na małych stacjach). Czekamy cierpliwie. W końcu pojawia się Pani. Na szczęście mówi po rosyjsku więc można się dogadać. Na tym jednak kończą się dobre wieści. Okazuje się, że w pociągu są tylko 4 miejsca na rowery. Z tego 3 są zajęte. Myślimy „spoko”, niech nam sprzedadzą bilety, a my sobie poradzimy tak jak w polskim pociągu. A tu zonk, Pani może sprzedać tylko tyle biletów ile miejsc jest przewidzianych w pociągu, czyli dla nas jeden. Lipa na całego, „nielzia” i koniec. Tłumaczymy, że jest nas trójka, w tym dziewczyna i nie możemy się rozdzielać. Pani nawet się przejęła i proponuje, żeby pójść do „naczalnika pojezda” i się dogadać, żeby nas wzięła, potem wrócić i dokupić bilety.
Idziemy na peron. Niestety pociąg zamknięty na 4 spusty. Próbujemy stukać, bo widzimy że ktoś jest w środku. Widać nawet jakąś panienkę (Kamil widzi), ale ta błyskawicznie zasłania okno. W końcu 20 min. przed odjazdem wyskakują panienki z każdego wagonu i zaczynają wpuszczać pasażerów. Widocznie taki tu panuje zwyczaj, że dopiero na 20 min przed odjazdem otwierają pociąg. Zwyczaje jak z ZSRR. Dla nas to koszmar. Rozmawiam z naczelniczką, postawna kobieta ok. 50, na szczęście „gawari pa ruski”. Początkowo twardo obstaje, że nie można i koniec, gdy tłumaczę, że jest dziewczyna i samej nie możemy jej puścić, to mięknie. Mówi żeby kupić jeszcze jeden bilet i można się pakować do pociągu. Lecę na skrzydłach po bilet, a tu oczywiście kolejka. Przepycham się bez kolejki, o dziwo nikt nie protestuje. Kupuję bilet i biegnę na peron, zaczynamy się ładować na wariata, pociąg zaraz ma odjechać. Monika do rowerowego wagonu (jej rower też), nasze rowery tj, mój i Kamila ładujemy na końcu pociągu do jakiejś maszynowni, spoceni ledwie zdążamy wsiąść, ruszamy. I czy nie można było tego wszystkiego spokojnie załatwić, gdyby otworzono pociąg o ludzkiej porze ?
W ostatniej chwili wpada jeszcze jakichś dwóch facetów i też pakują rowery do maszynowni, widocznie tak to się tu załatwia. Swoją drogą to niezła paranoja, żeby w pociągu z największego nadmorskiego miasta do stolicy kraju były w sezonie tylko 4 miejsca rowerowe. Do tego pociąg jeździ tylko 2 razy dziennie, rano i po południu, paranoja. Kamil kupuje bilet, gdy już jedziemy. Na najbliższej stacji do naszego przedziału wsiadają jacyś młodzi ludzie, stewardka prosi żebyśmy się przesiedli (nie jest to takie proste z naszą ilością bagażu). Tłumaczy, że oni wola jechać sami. Dziwne to trochę, ale nie chcemy się spierać i nie protestujemy. Nic już nas nie dziwi w tym pociągu.
Z ciekawostek przedział rowerowy to po prostu zwykły przedział z którego wyjęto siedzenia i w ich miejsce wstawiono zwykły stojak rowerowy (wyrwikółko) na 4 miejsca. Pani stewardka jest miła, gada po polsku, dowcipkuje, że ten wagon jest trochę niedorobiony bo kupili go z Polski, a wcześniej Polacy dostali go od Niemców. Poza tym serwuje herbatę, ciacha itp. Sam pociąg jest czysty i zadbany, tylko te ich dziwne zwyczaje??. Aha, jest nawet specjalny koleś, który sam ładuje rowery z peronu do środka, a potem zamyka przedział na klucz i otwiera go dopiero przed stacją końcową. Wygodne, ale w sumie wolimy jednak nasze pociągi z dużym wagonem rowerowym Kupujesz bilet i sam sobie radzisz z wsiadaniem, nikt ci nie pomaga ale i nie przeszkadza. Mamy wrażenie, że Polacy są bardziej wyszkoleni w radzeniu sobie w trudnych sytuacjach, a system litewski wyraźnie rodem z ZSRR, oducza samodzielnego myślenia i radzenia sobie w razie trudności. No dobra jedziemy, czytamy, rozmawiamy, powoli zaczynamy podsumowywać wyjazd. Szukamy na mapie schroniska, wydaje nam się, że będzie łatwo dojechać. Rzeczywistość znowu nas ostro zaskakuje.
Wjeżdżamy do Wilna, jest ok. 22, ciemno itp. Wyładowujemy się, nasze rowery na szczęście nieuszkodzone. Wyjeżdżamy przed dworzec. Nasz cel – ul. Filaretów. Okazuje się, że nie jest tak łatwo jak nam się wydawało, mrok, wszędzie bruk i kostka, ulice ciemne, nie widać nazw, wjeżdżamy na starówkę. Ostra jazda góra, dół, zjazdy, podjazdy, wszystko miga w świetle lampek. Takiej jazdy to myśmy się nie spodziewali, boimy się że zamkną hostel, bo jest już ok. 24., a wtedy żegnaj miły noclegu. Co ciekawe, Kamila to najwyraźniej kręci, traktuje to jako świetną przygodę i nieźle go bawi taka jazda na orientację. Do tego na starówce dużo remontów i ogromne krawężniki, survival. No ale w końcu dojeżdżamy.
Monia idzie pogadać do recepcji, rozmawia po angielsku, potem okaże się, że to daje nam punkty i Pani pozwala nam zostawić rowery w służbowym garażu, super sprawa. Dostajemy pokój 6-osobowy, ale jesteśmy sami, ładnie, czysto, o dziwo prysznice są koedukacyjne, co gwarantuje nam sporo zabawnych sytuacji. Towarzystwo międzynarodowe, widać że hostele żyją własnym życiem i rządzą się własnymi towarzyskim prawami. Większość rezydentów to młodzież, prawie wszyscy biegle anglojęzyczni. Głównie młodzież z zachodniej Europy. Poznaliśmy bliżej pewnego Czecha (tzn. głównie Monia go poznała). Czech mieszka i studiuje w Edynburgu. Studiuje historię sztuki. Podróżuje pociągiem po wszystkich stolicach państw Europy Środkowo-Wschodniej, wybiera się nawet do Mińska Białoruskiego (zdobył już wizę) potem Kijów, Ryga, Tallin. W Warszawie jeszcze nie był. Poza tym fascynuje się malarstwem polskiego malarza Eligiusza Niewiadomskiego.
Informujemy go, że nam się ta postać niespecjalnie kojarzy, gdyż w polskiej historii zaistniał głównie na skutek zamordowania polskiego prezydenta Gabriela Narutowicza. On na to, że wie o tym i że to go jeszcze bardziej „eksajtuje”. Cóż, żegnamy się z tym fascynatem polskiego malarstwa, życząc mu dużo szczęścia w podróży, zwłaszcza na Białorusi. Na pewno będzie miał ciekawie. Myjemy się i spać, w sumie dzień był pełen niespodziewanych wrażeń, a miało być tak spokojnie. Rowerem tylko przejazd do Kłajpedy, a tu tyle przygód. Fajnie jest o tym pisać z perspektywy czasu, ale wtedy nie było nam do śmiechu.

Dzień 11 26-07-2007 Zwiedzanie Wilna

Zwiedzamy zabytki, puby, kawiarnie, restauracje, pozbywamy się reszty kasy, ogólny lans. Od wielu dni pierwszy raz poruszamy się bez rowerów. Dziwne uczucie. Okazuje się ze na piechotę wszędzie jest daleko. Wilno ogólnie jest ładnym miastem, choć poza starówką dominują poradzieckie blokowiska. Zdarzają się też nowe eleganckie kamienice na zamkniętych osiedlach tak jak u nas. Najciekawsza jest oczywiście starówka. Zabytek na zabytku, jest co zwiedzać. Przy okazji zwiedzania oczywiście kierujemy się na dworzec aby kupić bilety na pociąg. Tym razem nie ma problemu z kupnem biletów rowerowych. W kasie międzynarodowej obsługuje nas Pani, która mówi dobrze po polsku, chyba Polka z pochodzenia. W informacji dziewczyny też nam udzielają informacji w naszym języku. Generalnie Litwini w Wilnie w większości mówią po polsku (jeśli chcą).
Niesamowite wrażenia odczuwamy zwiedzając cmentarz na Rosie. Na 2 godziny jak gdyby przenosimy się do Polski. Widzimy polskie napisy na grobach, słyszymy polski język, przed cmentarzem Polacy sprzedają pamiątki. Tak dawno nie słyszeliśmy polskiego, że jesteśmy zafascynowani. Po odejściu 500 m od cmentarza znowu wpadamy w litewski świat z niezrozumiałymi napisami i językiem. W ogóle po 2 tyg. podróży mamy wrażenie że jesteśmy gdzieś b. daleko a nie 200 km od naszej granicy.
Jeszcze kilka uwag technicznych związanych z Wilnem. W kwestii używania roweru – odradzamy, to jest nieprzyjazne miasto pod tym względem. Wysokie krawężniki (nawet kosmicznie wysokie dla roweru z sakwami). Szybko pędzące auta, praktycznie brak ścieżek rowerowych. Te, które są, poprowadzone zostały po ulicy, nawierzchnia również bardzo niesprzyjająca cykliście, bruk i kostka. W kwestii korzystania z restauracji, pubów itp. radzimy żeby raczej rozmawiać a zwłaszcza zamawiać po angielsku, niemiecku, chińsku, mandaryńsku, suachili itd. (byle nie używać polskiego), w przeciwnym przypadku długie oczekiwanie na zamówienie gwarantowane. Poza tym kilka razy okazało się że mamy z Litwinami różne poglądy na temat wspólnej historii naszych krajów. No ale to już temat na zupełnie inną opowieść...
Wieczorem jeszcze raz idziemy na piwo, miło spędzamy czas, wracamy i idziemy spać rozważając trudne zawiłości polsko-litewskiej historii.


Dzień 12 27-07-2007 Wilno – Szestokai- Białystok.


Rano zabieramy rowery z garażu, pakujemy się, żegnamy z Filaretami i jedziemy na dworzec, klnąc na wileńskie bruki i wściekle pędzące samochody. Jest jeszcze gorzej niż gdy jechaliśmy w nocy. Zmęczeni docieramy na dworzec. Jak to u nich bywa w zwyczaju, otwierają pociąg dopiero 20 min. przed odjazdem. Zaczyna się trochę nerwowe pakowanie, choć bez porównania z tym co było w Kłajpedzie. Poza tym miejsc jest więcej, chyba 8. (oczywiście 2 przedziały z wyjętymi siedzeniami). Spotykamy Polaków, którzy jadą z Tallina, oraz dwóch młodych Czechów, którzy wyglądają jakby jechali już co najmniej kilka miesięcy, tak są obdarci (naprawdę maja podarte koszulki).
Tutaj dla odmiany nikt nie pakuje rowerów, czynią to sami pasażerowie. Czesi jadą do Szklarskiej Poręby, a potem do domu. W Szestokai czeka nas przesiadka z pociągu na szerokich torach do europejskiego. Przesiadka bez problemu (mamy już wprawę). Potem kontrola graniczna, konduktor wypisuje nam bilet na rowery od Trakiszek do Białegostoku. W Sokółce obserwujemy lokalny koloryt, gdy przez megafon ogłaszają informacje ze śpiewnym zawodzeniem. Warszawiacy zapewne czują się nadal egzotycznie, dla nas to swojskie klimaty. W Suwałkach i Augustowie wsiada dużo ludzi z rowerami, widać, że te wagony rowerowe to strzał w „10”. Coraz więcej ludzi zabiera rowery na Mazury.
W Białymstoku wysiadamy, kończy się nasza piękna przygoda, robimy zdjęcie na koniec, jedziemy razem z Kamilem i rozstajemy się koło Hotelu Turkus. Smutni, ale szczęśliwi z udanego wyjazdu. Myśleliśmy, że po takim wyjeździe będziemy na widok roweru uciekać, a tymczasem jeszcze nie mamy dość. Snujemy ambitne plany na przyszłość. Pa pa !!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz