Rowerem i bez roweru

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Białowieża 11-13 września 2009



Niedługo po naszej wyprawie na Litwę okazało się że powiększy nam się rodzina. Odłożyliśmy dalsze wyprawy na bliżej nieokreśloną przyszłość. By jednak ta przyszłość zbytnio się nie oddaliła, bardzo chcieliśmy przekonać naszą latorośl do turystyki rowerowej.

Uroki rowerowych wycieczek po Puszczy Białowieskiej odkryliśmy już dawno. Długie odcinki szerokich i równych dróg zachęcają do odkrywania puszczańskich tajemnic z siodełka roweru. Dlatego nie zastanawialiśmy się długo, jakie miejsce wybrać na pierwszą zamiejską wyprawę z 15-miesięcznym dzieckiem.
Gabrysia jeździ w krzesełku rowerowym odkąd skończyła 13 miesięcy, ale do tej pory nasze przejażdżki ograniczały się do wizyt w parku lub u babci. Jeden z naszych przyjaciół powtarza jednak, że dziecko trzeba oswajać z turystyką, więc postanowiliśmy wypuścić się nieco dalej.


PIĄTEK
Chcąc skorzystać z uroków złotej polskiej jesieni, zarezerwowaliśmy pokój u miłej pani w Białowieży, wrzuciliśmy rowery na dach samochodu i pojechaliśmy. Byliśmy na miejscu wczesnym popołudniem w piątek. Świeciło piękne słońce, a Gabi wyspała w się w czasie podróży, więc niewiele myśląc, rozpakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy na pierwszą wycieczkę. Nie chcąc zniechęcać małego podróżnika, zaczęliśmy delikatnie, od szlaku do Miejsca Mocy. Jazda po leśnych drogach sprawiała Gabrysi dużą frajdę, bo śmiała się radośnie, próbując zrywać liście z przydrożnych krzaków, a gdy to ją znudziło, łaskotała mamę po plecach.
Pewnym wyzwaniem okazał się jednak końcowy odcinek szlaku, wiodący już nie szeroką utwardzoną drogą, a ścieżką wijącą się pomiędzy korzeniami drzew. Rower co jakiś czas podskakiwał na wystającym konarze, ale mała potraktowała to chyba jako kolejną zabawę i pokrzykiwała tylko: „Oj! Oj!”.
Samo Miejsce Mocy nie robi dziś takiego wrażenia jak w czasach, gdy mało kto o nim wiedział. Wtedy naprawdę było w nim coś niesamowitego, dziś intrygujące są tylko te podwójne drzewa. Gabrysia upodobała sobie wspinanie się na wieżę widokową i wystające z ziemi głazy, co powtarzała aż do utraty sił (przez rodziców oczywiście). Harce na świeżym powietrzu ją jednak też odrobinę zmęczyły, bo w drodze powrotnej usnęła w swoim krzesełku.

To zresztą powód do małej dygresji. Kupując krzesełko zastanawialiśmy się nad takim z regulacją oparcia umożliwiającą dziecku w miarę wygodny sen. Zaufany sprzedawca odradził nam to jednak, mówiąc, że regulacja nie spełnia swojej funkcji na tyle dobrze, byśmy mogli zapomnieć o podtrzymywaniu główki śpiącego brzdąca. Musieliśmy zatem opracować jakiś system zabezpieczenia Gabi przed padaniem na nos i dewastowaniem kręgosłupa. Stosujemy metodę, która wydaje się sprawdzać na krótkich odcinkach. Zakładamy małej na szyję podróżną poduszkę u-kształtną, na której może oprzeć głowę. Niezależnie od tego, staramy się nie jeździć w porach drzemki, a jeśli już musimy jechać ze śpiącym dzieckiem, wybieramy drogi, gdzie ilość wstrząsów będzie jak najmniejsza.

Tym razem mała zasnęła na równej drodze, więc spokojnie wróciliśmy do Białowieży, gdzie zatrzymaliśmy się na parkingu w parku pałacowym, by zjeść przepyszne pierogi, sami i dziczyzną i ruskie, a Gabi z jagodami. Myśleliśmy, że Gabrysia nie zje zbyt wiele i zostawi nam coś na deser. Przeliczyliśmy się, świeże powietrze zaostrza apetyt, więc na jej talerzu został tylko jeden pieróg.
Po sycącym obiedzie , pokręciliśmy się trochę po parku i wróciliśmy na zasłużony odpoczynek. Ku swemu zaskoczeniu przejechaliśmy tego popołudnia około 30 km.

SOBOTA
Sobota przywitała nas deszczem i już myśleliśmy, że turystyka rodzinna skończy się nim na dobre się zaczęła. zanim jednak wygrzebaliśmy się z łóżek i zjedliśmy śniadanie, przestało padać. Na ten dzień planowaliśmy wypad do Kosego Mostu i Starego Masiewa, bojąc się jednak, że deszcz zaskoczy nas daleko od domu, drogę do Narewki pokonaliśmy samochodem. Mała nie mogła się doczekać jazdy rowerem i z niecierpliwością pokazywała na swoje krzesełko, powtarzając: „Tiu, tiu!”
Jazda z parkingu w Narewce, przez pachnący jeszcze deszczem las nie zajęła nam dużo czasu. Szybko dotarliśmy do wieży widokowej, na której postanowiliśmy zjeść drugie śniadanie. Gabrysię zafascynowała wysokość wieży i trudno ją było namówić nawet na ukochanego banana. Koniecznie chciała chodzić po schodach. Wreszcie jednak usiedliśmy do jedzenia i był to jeden z przyjemniejszych posiłków – wygłupom nie było końca. Po zejściu z wieży ruszyliśmy jeszcze do ostoi żubra, licząc, że uda nam się jakiegoś podpatrzeć. Żubrów niestety nie było, ale była za to obszerna altana, wprost stworzona do biegania. Po kilku rundach, zziajaną Gabrysię udało się zagonić z powrotem do krzesełka i wróciliśmy do Narewki.
Tam załadowaliśmy rowery na dach samochodu i pojechaliśmy do Starego Masiewa. Ta zapomniana kiedyś wioseczka prawie na granicy z Białorusią stała się bardzo modna wśród warszawiaków pragnących usłyszeć „tętno pierwotnej puszczy”. Rośnie tu sporo nowych domów i robi się dość luksusowo. My jednak nie przyjechaliśmy podziwiać hacjendy bogaczy, a raczej znajdujący się w pobliskim lesie skansen kolejki Głuszec. Najkrótsza droga trochę zniechęca do jazdy z dzieckiem, prowadzi bowiem zarośniętymi torami. Rower co chwila podskakuje na podkładach kolejowych, a mała krzyczy: „Ojej!” skansen rekompensuje jednak niewygody podróży. Stara lokomotywa i wagony są wyjątkowo fascynujące. Można kręcić korbami, naciskać guziki i wspinać się na ławki – super zabawa.
Żeby nie psuć tak poprawionego nastroju postanowiliśmy wracać do Masiewa okrężną drogą. Dzięki temu. Jadąc szerokim leśnym traktem, mieliśmy okazję z bliska obejrzeć stado jeleni, które niespodziewanie przecięły nam drogę. Wszyscy zamarliśmy z wrażenia, nawet jelenie przystanęły na chwilę lekko zaskoczone. Szkoda tylko, że aparat siedział głęboko w sakwie nie udało się zatrzymać tej niesamowitej chwili na zdjęciu. Dobrze, że zostały chociaż wspomnienia.
Gdy dojechaliśmy do parkingu, zmierzchało, a Gabrysia była już trochę zmęczona, więc gdy tylko załadowaliśmy się do auta, momentalnie zasnęła. Zerknęliśmy na licznik, dziś przejechaliśmy rowerami 27 km.

NIEDZIELA
W niedzielę rano znów padało i właściwie szykowaliśmy się do wyjazdu, ale po śniadaniu przejaśniło się, więc zdecydowaliśmy się na odwiedziny w rezerwacie pokazowym żubra. By jeszcze trochę pooddychać puszczańskim powietrzem, wybraliśmy trasę przez las. Ponieważ Gabi zasnęła po drodze, zboczyliśmy do królewskich dębów. Rozłożyliśmy się na ławeczkach, a gdy mała się przebudziła, wybraliśmy się na spacer pomiędzy majestatycznymi drzewami. W międzyczasie z zainteresowaniem oglądaliśmy żaby i ślimaki, które tłumnie wyległy na przechadzkę po porannym deszczu. Na koniec schrupaliśmy jeszcze kilka ciastek i ruszyliśmy do żubrów.

Warto było zapłacić za wstęp do rezerwatu, by zobaczyć radość i kolosalne zdziwienie na twarzy dziecka, które chyba nie spodziewało się, że na świecie jest tyle dziwnych zwierząt – włochate świnki (czyli dziki), konie z rogami (czyli jelenie i łosie) i w końcu „BUU” (czyli żubr). Musieliśmy się dokładnie przyjrzeć całej tej menażerii, więc spędziliśmy w rezerwacie kilka dobrych godzin. Na koniec Gabi zażądała jeszcze pluszowego „BUU”, którego przytulała mocno cała drogę powrotną.
Nie chciało nam się jeszcze wracać do miasta, więc po przeliczeniu funduszy, pomyśleliśmy, że dziś zaszalejemy i zjemy obiad w Carskiej. Restauracja do tanich nie należy, ale niezmiennie zachwyca wystrojem w stylu retro i ogródkiem na torach. Wszędzie widać pracę , jaką właściciele włożyli, w odnowienie zdewastowanego dworca i przywrócenie mu dawnej świetności. Poza tym, powiem szczerze, że takich ruskich pierogów nie robi nawet moja mama. Widząc te pyszności, Gabrysia odmówiła zjedzenia zupki ze słoiczka i musiałam oddać jej część swojej porcji. Po smacznym obiedzie wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż torów i obejrzeliśmy wagony przerobione na pokoje gościnne oraz saunę. Mieliśmy też okazję uciąć krótką pogawędkę z właścicielem Carskiej, który właśnie napełniał zimną wodą kadź przed sauną.
Niestety, pora wyjazdu nieuchronnie się zbliżała, więc jak najbardziej okrężną drogą ruszyliśmy na naszą kwaterę. Na liczniku rowerowym znów mieliśmy około 30 km. Na miejscu z żalem załadowaliśmy bagaże, kupiliśmy smaczny miód i wróciliśmy do domu.
Bilans: trochę nieplanowanych wydatków, wyleczony katar (zbawienne puszczańskie powietrze), zacieśnione więzy rodzinne i oswojone z turystyką dziecko. Myślę, że się opłacało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz